czwartek, 25 kwietnia 2013

Rozdział 15


Rozdział 15

Wasyl uniósł wzrok. Z lustra vis-a-vis patrzył na niego typ, że w mordę dać. Ponure wejrzenie spod nastroszonych, czarnych brwi, złamany nochal i bogata kolekcja blizn, w sam raz na plakat "Poszukiwany! Uzbrojony i niebezpieczny!".
- Z czym do ludzi, Wasilewski? - mruknął. Pochylił się nad umywalką i ochlapał twarz zimną wodą.
No właśnie, z czym on do tej Pii chciał startować? Ani z niego amant, ani intelektualista, po prostu gość, uganiający się po trawie za kawałkiem skóry, w dodatku z opinią taniego podrywacza, lecącego na plastikowe balony, dzięki "Die Zeitung". Nic dziwnego, że uciekła. Ten picuś z którym przyszła, aktor musicalowy (co Wasyl wyciągnął od kumpla), może i miał oczojebny garniturek, ale miał też maniery, ogładę i erudycję. Światowy gość po prostu. Lepiej do niej pasował.
A że się do niego przytuliła na tym progu? To pewnie nic nie znaczy, nie ma co sobie robić nadziei.
- Alleluja i kurwa do przodu - mruknął, wycierając dłonie w papierowy ręcznik. Jakoś to przeżyje, trudno. Twardym trza być, nie miętkim.
Z tym postanowieniem w głowie wrócił na salę, nie zdając sobie sprawy, że odruchowo szuka wzrokiem zielonej sukienki i jasnych włosów.
Nie znalazł. Stolik, przy którym wcześniej siedziała Pia był pusty.
Sama zaś Pia pędziła właśnie na parking, w tempie zawodowego chodziarza, wlekąc za sobą skonfundowanego Marcela.
- Pia, kochanie, co się stało? - domagał się wyjaśnień.
Miała ochotę wyrżnąć go za to "kochanie" w zęby. Zdecydowanie nie była w nastroju do bycia nazywaną pieszczotliwymi określeniami. Nie była niczyim kochaniem... chociaż chciałaby być.
Zdusiła w sobie wspomnienie oczu Marcina i przyspieszyła jeszcze bardziej. żadnych uczuć, to za dużo kosztuje, stwierdziła. Najchętniej zamroziłaby sobie wnętrze w ciekłym azocie. Na zawsze.
- Stój, no stój, no! - zapiszczał Marcel. - To mój samochód!
Wyhamowała w pędzie. Aktor otworzył drzwiczki, a ona klapnęła na siedzeniu pasażera.
- Słuchaj no, ja się nie chcę narzucać, ale czy mogę wiedzieć co się stało? - Schmidt był wyraźnie naburmuszony. Ruszył, wyładowując frustrację na pedale gazu. - Wyciągnęłaś mnie bez słowa ze znakomitego występu, chyba należy mi się jakieś wyjaśnienie? Kto to był ten facet, który cię obejmował?
- Mój... sąsiad - odparła Pia, nieco przez zęby.
- Sąsiad? Często się tulisz do sąsiadów i dajesz im całować się po głowie? - w głosie Marcela brzmiała wyraźna pretensja.
- To Polak, u nich to normalne, tak wyrażają przyjaźń - skłamała. - Słuchaj, Marcel, muszę ci coś powiedzieć...
- Tak? Zamieniam się w słuch.
Pia nabrała powietrza w płuca.
- Nasze dzisiejsze wyjście było pomyłką - powiedziała mężnie. - Jesteś bardzo miły, ale nie powiniśmy się więcej spotykać.
Marcel z wrażenia przejechał przez skrzyżowanie na czerwonym świetle.
- Ale jak to?! Dlaczego nie?! - jęknął.
- Nie jestem jeszcze na to gotowa! - wypaliła Pia. - Ja... Ja chyba wciąż jeszcze myślę o kimś innym i nie byłabym fair ani wobec ciebie, ani wobec siebie, gdybym coś z tobą... no wiesz.
- Rozumiem - rzekł Marcel, chociaż nie rozumiał. - Nie chcę cię naciskać. Będę zatem czekał aż poczujesz się gotowa.
- Dziękuję.
Wróciwszy do mieszkania swej matki Pia usiadła w kuchni z kubkiem gorącej herbaty. Siedziała tak długo w noc, wpatrując się w lśniące wężyki spływających po szybie okiennej kropli deszczu i wspominając w nieskończoność tę chwilę na progu kawiarni. W jej głowie tłukł się oderwany fragment piosenki z musicalu "Jekyll&Hyde".
In his eyes I can see
Where my heart longs to be

W Eindhoven też padało, w dodatku wiał chłodny wiatr od Morza Północnego, który przenikał do szpiku kości. Lily wróciła z zajęć sina z zimna i dopiero solidny kubek gorącego kakao z rumem przywrócił jej normalną temperaturę i koloryt. Na gotowanie kolacji jednak nie miała siły, wygrzebała więc z zamrażalnika pizzę i wetknęła ją do piekarnika, po czym poszła się myć, z nadzieją, że posiłek będzie gotów akurat gdy ona wyjdzie spod prysznica.
Pizza okazała się oporna, albo tez Lily nastawiła zbyt niską temperaturę, dość, że gdy zajrzała do piekarnika, ciasto było jeszcze blade niczym księżyc w pełni.
- Cholera - mruknęła, wpychając danie z powrotem w gorącą czeluść piekarnika. Ktoś zastukał do drzwi. Podskoczyła, zaskoczona i oparzyła się w rękę.
- Psia mać! Cholera jasna! - wrzasnęła.
Stukanie powtórzyło się, brzmiąc znacznie energiczniej. Odwróciła się, wściekła, ale gdy poszła otworzyć, furia rozpłynęła się, zamieniając się w emocjonalny melanż. Za drzwiami stał bowiem ociekający wodą Przemek.
- Co ty tu robisz? - zapytała gniewnie, ssąc sparzony grzbiet dłoni.
- Pokaż - zażądał Tytoń, sięgając po jej rękę. - Czym się oparzyłaś?
- Sprawdzałam pizzę w piekarniku.
- Bardzo boli?
- Tylko trochę. Nic takiego, do wesela się zagoi.
Patrzył na nią z czułością trzymając jej dłoń w swoich, lodowatych.
- Ech ty - powiedział. - Nigdy nie pamiętasz o rękawicach.
- Po co tu przyszedłeś? - powtórzyła.
- Porozmawiać. Nie odbierasz telefonów, esemesów ani maili, więc pofatygowałem się osobiście - odpowiedział. Deszcz spływał mu z czoła i kapał kroplami z czubka nosa. - Wpuścisz mnie?
- Nie - odparła stanowczo. - Przemek, nie mamy o czym rozmawiać. Wszystko ci wyjaśniłam.
- Mamy - rzekł Przemysław, a w jego głosie zadźwięczała stal. - I dlatego nie pójdę stąd, dopóki ze mną nie porozmawiasz.
- Nie pójdziesz?
- Nie.
Zatrzasnęła mu drzwi przed nosem, pewna, że gdyby go wpuściła złamałaby się i padłaby mu prosto w ramiona. A na to nie mogła pozwolić, dla jego własnego dobra.
Pizza zasygnalizowała wonią, że zdecydowanie powinna już opuścić piekarnik, więc Lily pomaszerowała do kuchni. Wyrzuciła właśnie pizzę na talerz, gdy Przemek zastukał w kuchenne okno.
Otworzyła, zupełnie wbrew woli własngo umysłu.
- Nie wpuścisz mnie? - zapytał Przemek, starając się nie drżeć.
- Nie!
- To daj przynajmniej kawałek pizzy. Głodny jestem, przyjechałem prosto z meczu.
Lily popatrzyła na niego. Był juz zupełnie przemoczony, uszy miał jak dwa czerwone lampiony, nos fioletowy i trząsł się jak osika. Przez chwilę widziała go na łozu boleści, powalonego obustronnym zapaleniem płuc, nabytym skutkiem fatalnego wychłodzenia, kaszlącego niczym dogorywający na suchoty Szopen.
- Przemek, ja cię proszę, idź stąd! - jęknęła.
Tytoń skrzyżował ramiona na piersi jak indiański wódz.
- Nie ma mowy - odparł niezłomnie. - Albo ze mną pogadasz, albo będę tak stał.
Lily zatrzasnęła okno z hukiem, zeźlona już do reszty. Przez chwilę kręciła się po kuchni, nie wiedząc co począć, wreszcie usiadła przy stole, ale jakoś nie mogła zacząć jeść, wiedząc, że Przemek stoi na dworze i moknie.
- Jasna cholera - warknęła sama do siebie.
Zerwała się od stołu i popędziła do drzwi.
- Właź pomyleńcze! - wrzasnęła w kierunku Tytonia. - Ale już! Biegusiem!
Nie trzeba mu było tego dwa razy powtarzać, znalazł sie za progiem jednym susem.
- Dawaj kurtkę! - komenderowała Lily. - Portki też dawaj!
Przemek uniósł brew.
- To jest taka gra wstępna? - zapytał.
Panna Neumayer spojrzała na niego spode łba.
- Ratuję cię przed zapaleniem płuc - oznajmiła. - Buty na kaloryfer i wyskakuj z portek!
Niemal wyrwała mu wierzchnie okrycie z rąk i rzuciła na wieszak wytrenowanym ruchem koszykarza, zdobywającego trzy punkty. Przemysław posłusznie zdjął portki i podał ukochanej.
- Do kuchni! - rozkazała tonem starszego sierżanta, po czym sama poszła do łazienki, rozwiesić spodnie na kaloryferze.
Weszła do kuchni starannie omijając wzrokiem długie, muskularne nogi Przemka, wyciągnięte na środek pomieszczenia, po czym, ostentacyjnie obrócona do niego plecami przystąpiła do robienia herbaty, trzaskając wszystkim, czym się dało trzasnąć.
- Lily - zaczął Tytoń ostrożnie. - Doceniam to, co dla mnie zrobiłaś, ale to jest bez sensu.
- Co jest bez sensu?! - wrzasnęła. - To, że chciałeś pójść do drugiej ligi?!
- To też - zgodził się gorliwie. - Ale przecież my się kochamy, do jasnej cholery! Nie możemy się rozstać z powodu takiej pierdoły!
Lily rąbnęła kubkiem o stół. Herbata rozbryzła się dookoła złocistym gejzerem.
- To nie jest pierdoła, tylko moje i twoje życie!
- To jest pierdoła! - zagrzmiał Przemysław, zrywając się na równe nogi. - Jakoś to się da poukładać! Ja nie chcę żyć bez ciebie, Lily! Dlatego chciałem do drugiej ligi, żeby być z tobą!
- Zmarnowałbyś się tam, dobrze o tym wiesz! - ryknęła. - A ja nie chcę marnować ci życia! Rozumiesz? Chcę zebyś był szczęśliwy...
Przemek porwał Lily w objęcia i przegiął, tak jak Rhett Butler przeginał Scarlett.
- Bez ciebie nie mogę być szczęśliwy - powiedział. - No dobra, druga liga to był denny pomysł, przyznaję, ale na pewno da się coś wymyślić! Znajdę klub w Niemczech, albo ty pojedziesz do Sevilli...
Pocałował ją, w usta, oczy, czoło, całował ją jak szaleniec.
- Przemek... - jęknęła. - Ja nie mogę jechać do Sevilli, przez co najmniej pół roku. Badania kończymy w grudniu, a na semestr letni muszę być w Hamburgu... Jak ja się teraz przeniosę do Hiszpanii? To nie takie proste.
- Ale wykonalne - oznajmił Tytoń. - Proszę, nie zostawiaj mnie samego, bez ciebie nie ma dla mnie życia. Proszę.
- Odprostuj mnie - żażądała Lily. - Kręgosłup mnie boli.
Zastosował się do jej polecenia.
- Nie masz pojęcia jak za tobą tęskniłam - powiedziała, odzyskawszy normalną pozycję. - Nie masz pojęcia co robiłam, żeby o tobie nie myśleć...
- Wyobraź sobie, że mam - jego usta muskały jej ucho. - Cholernie dobre pojęcie. To co zrobimy z tym wszystkim?
- Ni mów do mnie o tym - poprosiła Lily, zgubiwszy już ton sierżanta. - I kochaj mnie Przemek. Teraz.
Bez namysłu wziął ją na ręce i zaniósł do sypialni, kopniakiem otwierając drzwi.
Barman z kamiennym spokojem przyjął kolejne zamówienie na Aperol Spritzer, z ulgą odwracając się od klienta w upiornie różowym garnturze i wyciągając niezbędne ingrediencje z półek. Tymczasem Marcel Schmidt półleżał na barze i głośno siąkał nosem.
- Pański drink - przed nosem aktora wylądował wielki kieliszek pomarańczowej cieczy.
Schmidt rzucił się na napój niczym spragniony wędrowiec na Saharze. Wysysał właśnie z kieliszka ostatnie krople, gdy na stołku obok usiadł jakiś facet.
- Zły dzień? - zagaił.
Marcel pokiwał głową.
- Dziewczyna rzuciła? - indagował nieznajomy.
- Tak jakby... - mruknął Schmidt.
- Tak jakby?
W Marcelu pękły tamy, zza nich zaś wylała sie nieskładna relacja z fatalnej randki z Pią.
- Nie powiedziała mi kto to - szlochał. - Ale ja wiem, nie jestem głupi! Ja wiem!
- To takie smutne - rzekł kojąco nieznajomy. - Barman, spritzera dla tego pana!
Aktor przyjął drinka z wdzięcznością, a pokrzepiwszy się kontynuował.
- To ten osiłek z Hamburgera, z Polski, wie pan gdzie jest Polska? W Azji chyba? On ma takie pogańskie nazwisko, Vazilevsky i ona go kocha! Ona go woli ode mnie!
Zawył głośno a rozpaczliwie.
- Pan zobaczy, ja o siebie dbam. Depiluję się, ciężką kasę na laser wydaję, pan zobaczy! - rozpiął koszulę i popukał się w bezwłosą pierś. - Ani jednego włoska, widzi pan? Na nogach też, gładziutkie jak pupcia niemowlaka! Na solarkę chodzę, fortunę wydaję na balsamy, na maseczki, na peelingi, ciuchy mam zawsze najmodniejsze, ja na Fashion Week do Berlina i Wiednia jeżdżę! Włosy, o pan patrzy, najmodniejsze cięcie od najlepszego fyzjera w Hamburgu, balejaż, odżywki, najlepsze środki do stylizacji! Ja jestem człowiek zadbany! A ona co? Ona daje się obłapiać łachudrze, co lata na co dzień w dżinsach i jakichś koszulkach polo, łeb se wygolił, że wygląda jak piorun w szczypiorek, a w dodatku jest włochaty! Włochaty jak jakiś cholerny niedźwiedź! Prymityw taki, a ona go woli ode mnie!!!
Marcel oparł głowę na ramionach i jął szlochać rzewnie.
- Widzi pan, ja pana rozumiem - rzekł nieznajomy. - Jestem Felix Wagner i tak się składa, że Pia to moja była żona. Potrafię panu pomóc.
- Ale dlaczego?
- Bo uważam, że zasługuje na kogoś takiego jak pan - odparł Wagner z diabolicznym uśmiechem. - Kogoś tak... niepospolitego. Widzi pan, moja żona potrzebuje troski i czułości, to ją bierze.
Postawił na blacie buteleczkę z ciemnego szkła.
- Będzie jej pan dodawał to do jedzenia, delikatnie i po trochu, ona się gorzej poczuje, a pan wtedy otoczy ją czułą opieką. I ona będzie cała pańska, zobaczy pan!
- Naprawdę? - Schmidt patrzył w Wagnera jak w tęczę.
- Naprawdę - odparł Felix.
____________________________________________________________________________
Witajcie! Miało być wczoraj, ale nie mogłyśmy się ogarnąć przez szok w meczu BVB z Realem.
Cieszymy się sukcesem BVB, opłakujemy cztery gongi dla Realu i staramy się jakoś odnaleźć w świecie zdominowanym przez media zorgazmowane Lewym. A w dzisiejszym odcinku Przemek w końcu obłaskawił Lily- powiało Przeminęło z wiatrem, facet w różu okazał się kompletnym, konkretnym debilem i wrócił nasz ukochany czarny charakter co się zowie Felix!
Życzymy Wam miłego czytania! 

                                                                        Pozdrawiamy Fiolka&Martina :)

poniedziałek, 15 kwietnia 2013

Rozdział 14


Kuba, krzywiąc się, odsunął telefon od ucha.
- Czy was wszystkich popierdoliło do reszty? - ryczał z aparatu Boruc. - Kurwa, komitet obrony biednego Wasylka się znalazł! Dobroczyńcy, mać ich jebana! Wylecę przez was z repry! A dopiero co udało mi się wrócić!
Cierpliwość i wyrozumiałość nigdy nie zaliczały się do mocnych stron charakteru Jakuba Błaszczykowskiego.
- To po co żeś debilu lazł do tego burdelu? - odryczał, nie mniej potężnie. - Fiuta w rozporku przez jeden zasrany wieczór nie mogłeś utrzymać? I myślisz, że jak Wasyl wyleci z repry za ciebie, to będzie fair?
- Nie drzyj tak ryja, nie ogłuchłem - sarknęło z telefonu.
- Sam prujesz mordę jak potłuczony - odparował Kuba. - Mówiłeś Przemkowi i Fabianowi, że się przyznasz.
Boruc sapnął jak parowóz.
- Mówiłem i słowa nie cofam - powiedział. - Pójdę do mediów, do tej rudej mendy i do kogo tam chcecie. Ale, kurwa...
- Artur, weź ty już milcz - poprosił uprzejmie Błaszczu. - Głęboko i wymownie, chłopie.
- Kurwa... - jęknął bramkarz pożegnalnie i się rozłączył.
Kapitan polskiej reprezentacji otarł pot z czoła. Rozmowa z Majewskim była już tylko formalnością, co oznaczało, że Wasyl był już w zasadzie uratowany. Można teraz było zająć się przyjemniejszymi sprawami, pomyślał Jakub, spoglądając w lustro. Poprawił fryzurę i rozpylił na sobie hojną dawkę męskich perfum. Randka zapowiadała się upojnie.
Tymczasem w Holandii PSV rozgrywało właśnie mecz na swoim stadionie, nie ligowy, lecz o puchar. Dlatego właśnie w pierwszym składzie znalazł się nie Waterman, a Przemysław Tytoń. Wściekły, obolały na duszy i bardzo samotny Przemysław Tytoń, który wciąż nie mógł się otrząsnąć po rozstaniu z ukochaną. Stał teraz na murawie, w jednym szeregu z kolegami z drużyny, sędziami i rywalami, słuchając klubowych hymnów i koncentrując się na grze, która miała się zacząć.
I wtedy...
I wtedy spojrzał na trybuny.
I zobaczył ją.
Lily.
Chowała twarz pod czapką z daszkiem, ale to była ona, wszędzie poznałby te delikatne dłonie, zarys podbródka i ciemne loki.
Serce Tytonia zaczęło bić niczym wielki bęben siczowy, rytmem tyleż miłosnym, co wojowniczym.
Przyszła tu, wiedziała, że on będzie dzisiaj grać.
Przyszła tu dla niego.
Orle skrzydła znowu wyrosły u ramion Przemka. Cały mecz bronił jak w ekstazie, po końcowym gwizdku zaś zaczął natychmiast przeszukiwać wzrokiem trybuny.
Lily stała teraz przy bandzie i patrzyła na niego tak smutnym wzrokiem, że serce rozdarło mu się na pół, z nieomal słyszalnym trzaskiem. Ruszył ku niej, ale odwróciła się i uciekła.
Poczłapał do szatni, ciągle mając przed oczyma jej twarz. Milczący, zatopiony w myślach, rozbierał się, rzucając fragmenty swego stroju gdzie popadnie. Był już zupełnie nagi, gdy w mózgu, niczym flara wystrzelona z tonącego statku, rozbłysła mu straszliwa myśl.
Jakim on jest potwornym idiotą. Ona go przecież kocha, przyszła tutaj dla niego, ba, zostawiła go, by nie szkodzić jego karierze! Taka wspaniała, przecudowna dziewczyna go kocha, a on, jak ostatni kretyn, pozwolił jej odejść, tak po prostu. Osioł ośmiokątny, trąba jerychońska, wypławek i dno.
I sześć metrów mułu.
- Jestem imbecylem! - jęknął na całą szatnię, nie zdając sobie sprawy, że mówi po niderlandzku.
Zawodnicy PSV popatrzyli na gołego Tytonia z lekkim zaskoczeniem.
- A informujesz nas o tym, bo...? - zapytał Erik Pieters.
Zamiast odpowiedzieć, Tytoń rzucił się do swojej szafki, w poszukiwaniu komórki. Nie zauważył, że pod nogami ma własne, niedbale rzucone getry, pośliznął się na jednym z nich i z soczystym plaśnięciem oraz sporym impetem siadł na podłodze.
- Kurwa - wyrwało mu się w języku ojczystym. Zerwał się jednym sprężystym ruchem i wyrwał portki z szafki. W ich kieszeni tkwił telefon komórkowy.
Przemek wyciągnął aparat i bez namysłu wybrał numer Lily. Nie odpowiadała.
To nic, odzyska ją. Choćby miał przenieść tę całą chromoloną Sevillę na plecach do Niemiec, odzyska Lily.
- Odzyskam ją! - oznajmił światu, składającemu się w tej chwili głównie z kolegów z szatni, wciągając gacie.
Van Bommel przyjrzał mu się podejrzliwie.
- Tytoń, ty się dobrze czujesz?
- To tylko miłość, Mark - uspokoił kapitana Skjelbred.
- Wygląda raczej jak obłęd - odparł Van Bommel, średnio przekonany.
Przemek zapiął z godnością dżinsy i spojrzał na Marka.
- Kochałeś kiedyś kogoś bardziej niż wszystko? - zapytał. - Tak, że był ci potrzebny jak powietrze?
- Poważna sprawa, Tytoń - kapitan poklepał go po ramieniu. - Powodzenia!
Moja Lily, moja Lily, moja moja moja, śpiewało w duszy Tytonia.
Czytając jednym okiem rozłożone na kuchennym stole dzieło, poświęcone kryminalistyce, Pia kroiła suszone śliwki, przeznaczone do pieczeni wołowej, która miała wystąpić jako główne danie kolacji, wydawanej przez Marikę dla aktorów grających główne role w najnowszym przedstawieniu. Jednym z nich był Marcel, miły gość, zabawny i całkiem atrakcyjny. Slłuchając jego anegdotek przynajmniej na chwilę zapominała o... pewnych osobach.
Westchnęła, wrzuciłą posiekaną śliwkę do miski, przewróciła stronę w książce i wczytując się w sprawę morderstwa dziewczynki w odległej węgierskiej wiosce, sięgnęła po następny owoc.
Nagle przed jej nosem wylądowała gazeta, ze zdjęciem, kogóżby innego, Marcina Wasilewskiego, na pierwszej stronie.
- Powinnaś przeczytać - powiedziała Marika.
Pia podskoczyła i zacięła się w palec. Pociekła krew.
- Mamo, ostrzegaj! - warknęła Pia.
Marika z niezmączonym spokojem wyjęła z szafki plaster z opatrunkiem i podała córce.
- Jak się już opatrzysz to przeczytaj - rzekła.
- Nie chcę! - wrzasnęła Pia, rozrywając opakowanie plastra.
Jej matka wywróciła oczyma.
- Nie zachowuj się jak czternastolatka - poprosiła.
- A ty mnie nie traktuj jak czterolatki! - ryknęła Pia, zrzucając świeżo opatrzoną dłonią gazetę ze stołu. - Nie będę czytać niczego o... o nim!
Marika bez słowa podniosła gazetę i podetknęła ją Pii pod nos.
- Widzisz? - zapytała. - Koledzy Wasyla złożyli oświadczenie. Nie odwiedzał burdelu dla rozrywki. Był tam jako kapitan reprezentacji, zabrać nieodpowiedzialnych kolegów.
- No i co z tego? - zapytała Pia buntowniczo.
Pani Bartmann westchnęła i wzniosła oczy do nieba.
- Czy ty myślisz, że ja nie widzę, jak przeglądasz ukradkiem internetową stronę Hamburgera i płaczesz, oglądając zdjęcia z treningów? Coś do Marcina czujesz i to jest fakt.
- Nic do niego nie czuję - oznajmiła stanowczo Pia. - I nie chcę już żadnych facetów w moim życiu.
Marika sięgnęła po gazetę, ale jej córka była szybsza.
- Przeczytam to - powiedziała, tuląc prasę do łona. - Ale i tak... obmacywanie tej dmuchanej lali raczej nie wchodziło w skład jego kapitańskich obowiązków.
- Nie dowiesz się co się zdarzyło, jeśli z nim nie porozmawiasz - pni Bartmann znacząco uniosła brew.
Pia wyciągnęła z lodówki butelkę czerwonego wina i wlała jej zawartość do miski ze śliwkami.
- Niech się namoczą - orzekła stanowczo. - Za pół godzinki wstawię pieczeń, a ty zrób sałatę po swojemu, świetnie do tego pasuje.
Na tak oczywisty unik i zmianę tematu Marika już nie znalazła odpowiedzi.
Pieczeń wyszła znakomita, o czym zgodnie zaświadczyli kolacyjni biesiadnicy, pożerając ją do cna. Wychwalali przy tym jej smak pod niebiosa, nie szczędząc również pochwał sałacie Mariki, najgłośniej zaś podnosił zalety dania Marcel.
- Marika, twoja córka jest wyjątkową kobietą - rzekł, wznosząc w górę kieliszek. - Za wyjątkowe kobiety!
- Za kobiety - wykrzyknęła ochoczo Sabrina, grająca rolę Queenie.
Toastu dopełniono.
Przez resztę wieczoru Marcel uwodził Pię dyskretnie, śląc spojrzenia i uśmiechy przez stół, by wreszcie po zakończeniu posiłku wziąć ją na stronę, do salonu.
- Jesteś przecudowną kobietą - rzekł, spoglądając na nią wielkimi, szafirowymi oczyma. Ich barwa, podobnie jak złocisty odcień blond fryzury Marcela nie były tak zupełnie dziełem natury, którą Schmidt wspomógł za pomocą szkieł kontaktowych, oraz farby do włosów.
- Dziękuję - odparła Pia, nie mogąc się zdecydować, czy jego awanse są dla niej przyjemne, czy nie. Po krótkiej chwili doszła do wniosku, że chyba jednak tak.
- Chciałbym... - zawahał się. - Chciałbym cię zaprosić na jutrzejszy wieczór do Cafe Empire. Czy zgodzisz się pójsć ze mną?
Pii mignęła przed oczami twarz Wasyla na gazetowym zdjęciu. A do licha, klin klinem! Skoro on obmacuje jakieś pneumatyczne panienki, ona pójdzie na randkę!
- Zgoda - rzekła. - Bardzo chętnie.
- Naprawdę? - ucieszył się Marcel.
Wyszykowała się na tę randkę bardzo starannie. Przed południem pojechała do domu, licząc na to, że wiadomy osobnik będzie na treningu i nie będzie musiała go oglądać. Stamtąd zabrała prostą, acz elegancką sukienkę w kolorze morskiej zieleni, długości przed kolano, kroju nieco retro, która idealnie podkreślała wszelkie zalety jej sylwetki, nie będąc jednocześnie kreacją wyzywającą, lub nadmiernie obcisłą. Zabrała również czerwone szpilki i wóciła do mieszkania swej matki, gdzie oddała się licznym zabiegom upiększającym.
Kiedy zasiadła przy toaletce Mariki i spojrzała w wielkie lustro przed sobą, przemknęło jej przez głowę, że robi to wszystko dlatego, że chce sobie udowodnić iż ma w nosie Marcina. Udowodnić dość rozpaczliwie. Wypchnęła czym prędzej tę myśl ze świadomości i przystąpiła do nakładania makijażu.
Kiedy zjawił się Marcel, była już gotowa, jej włosy lśniły złociście, a akwamarynowy naszyjnik, odziedziczony po przodkach, rzucał zabójcze błyski z jej dekoltu.
- Wyglądasz przecudownie - zachłysnął się Schmidt.
Pia obrzuciła go spojrzeniem. Chciałaby móc odpłacić mu tym samym komplementem, ale garnitur w odcieniu "róż oparzeniowy" w jaki się przyodział, był rozpaczliwie nietwarzowy.
- Ty również wyglądasz dobrze - rzekła z lekkim oporem.
- Naprawdę? - Marcel wyprężył wydepilowaną klatę, wyzierającą z rozpiętej niemal do pasa koszuli w morelowy prążek.
- Naprawdę - rzekła Pia, w której zaczęły lęgnąć się jakieś mgliste, a niezbyt dobre przeczucia co do wieczoru w towarzystwie Schmidta.
Pierwszy wstrząs przeżyła już w progu Cafe Empire. Przy stolikach na środku sali rozpierali się bowiem piłkarze Hamburgera, którzy akurat mieli minizgrupowanie, a w jego ramach wieczór kulturalny, dla odprężenia. Między nimi był, a jakże, Wasyl. W klubowym garniturze, chociaż bez krawata, wyglądał tak, że Pii zrobiło się gorąco i zmiękły jej obydwa kolana. Siadłaby na podłodze, gdyby nie zdołała się przytrzymać futryny drzwiowej.
- Szszszszlag - syknęła pod nosem.
- Dobrze się czujesz? - zapytał z troską Marcel.
- Wyśmienicie - zapewniła.
Reszta wieczoru przypominała kurs jogi, z rozżarzonymi węglami zamiast maty. Zamiast patrzeć na scenę, na której produkował się jakiś komik, z żartami tak czerstwymi, że pochodziły chyba z dolnej jury, Pia łypała okiem w kierunku stolików zajmowanych przez piłkarzy, nie mogąc zupełnie opanować galimatiasu który lągł się w jej wnętrzu. Jedna część jej jaźni pytała wielkim głosem co ona robi u boku tego blond pacana, śmiejącego się z nieśmiesznych żartów i dlaczego odrzuciła Wasyla, mężczyznę przez bardzo duże M. Druga część przekonywała usilnie samą siebie, że to nic takiego, przecież ona, Pia, nic do Wasilewskiego nie czuje, to tylko zaskoczenie i prosimy o spokój. Trzecia część właściwie nie myślała nic, pragnąc tylko rzucić się na Wasyla i całować go bez końca, wpić się w te pięknie wykrojone usta, obsypać pieszczotami orli nos i te piękne oczy... Ugh.
Te piękne oczy, które spoglądały na nią ukradkiem, spod ciemnych, gęstych rzęs. O jasny szlag. Pia odwróciła się płonąc rumieńcem.
Dla Wasyla ten wieczór był jak chińska tortura. Nie dość, że komik był do dupy, a obok Marcina siedział Jiracek, któremu dziób się nie zamykał nawet na chwilę, to jeszcze zjawiła się ona. Pia Piękna jak... jak jakaś syrena. Kiedy ujrzał ją, stojącą w progu kawiarni, serce wywinęło mu koziołka w piersi. Była taka piękna, a zarazem taka delikatna, aż się chciało wziąć ją ramiona. Ale niestety, przywlokła ze sobą tego blond fagasa, w oczogwałtnie różowym garniturze. Skąd ona go wytrzasnęła?
Marcin próbował skoncentrować się na idiocie ze sceny, czkającym jakieś nieśmieszne bzdury do mikrofonu, ale nie mógł. Głowa sama mu się odwracała w stronę Pii. Ach całować by te błękitne oczy i kuszące usteczka, ach, zabrać by ją gdzieś i... I tu powściągnął wyobraźnię. Przecież ona go nie chce. Kretyn. Na co on liczy?
- Przepraszam - rzuciła Pia do Marcela. - Potrzebuję świeżego powietrza. Zaraz wracam.
Wyszła na próg kawiarni, patrząc na mokra od deszczu ulicę, lśniącą w świetle latarń. Co się z nią działo?
- Pia?
Niemal podskoczyła.
To był on. Wasyl. Stał tuż za nią.
- Proszę... możemy porozmawiać? - patrzył na nią teraz, a z jego oczu wyglądała niemal dziecinna bezbronność.
Pia poczuła, że coś w niej pęka.
- Marcin - wtuliła twarz w jego pierś. Objął ją, czuła, że całuje jej włosy.
Wdychała przez chwilę jego zapach, czując się niedorzecznie szczęśliwa i tak bezpieczna, jak nigdy dotąd.
- Marcin... - podniosła głowę.
Pocałował ją, delikatnie i powoli, zaskakująco, jak na kogoś tak wielkiego i silnego jak on.
- Ja... - zająknął się. - Wyjaśnię ci wszystko.
Przed oczyma wyobraźni Pii pojawiło się zdjęcie z Die Zeitung, Wasyl z twarzą w dekolcie tamtej dziewczyny, z wszystkimi detalami.
- Nie! - wyrwała się z jego objęć. - Przepraszam, ja nie mogę, ja nie...
Uciekła do środka.
Marcin stał na progu, czując się jak ostatni idiota.
 
_________________________________________________________________________
W dzisiejszym odcinku Borubar w końcu wziął na klatę aferę burdelową a Pia zaprezentowała ośli upór. Kubulek wypachniony zmierzał na randkę(ciekawe z kim?), na spotkanie z farbowanym Marcelem wybrała się także mecenas Bartmann. Jakież było jej zdziwienie, gdy na nudnawym występie był także zniewalający Wasyl wyglądający jak milion dolarów!
Życzymy miłego czytania i przepraszamy za poślizg. Znaczy się przeprasza głownie Fiolka, bo to jej laptop dał d**y :P
                                                                             Pozdrawiamy Fiolka&Martina

czwartek, 4 kwietnia 2013

Rozdział 13


Kiedy Marika Bartmann otwierała przed laty Teatr Bez Nazwy, na poddaszu sąsiadującej z nim kamienicy znajdował się wyłącznie kurz, mysie bobki i kilka starych gratów, których ktoś zapomniał. Sama Marika, wraz z malutką Pią, mieszkała wtedy jeszcze w skromnej kawalerce na przedmieściach, nie grzeszącej nadmiarem przestrzeni do tego stopnia, że w kuchni człowiek potykał się o własny tyłek, a w łazience dwie osoby tworzyły morderczy ścisk. Marika nie lubiła ścisku, tak więc gdy tylko założony przez nią teatr przeistoczył się z półamatorskiego przedsięwzięcia w zupełnie profesjonalną instytucję kulturalną, generującą coraz większe zyski, zaczęła rozglądać się za większym lokalem. A że lubiła wyzwania, nie nabyła gotowego apartamentu, wykupiła za to strych w kamienicy obok i przystąpiła do przerabiania go, zarówno rękami fachowców jak i niekiedy własnymi. Efektem było mieszkanie tyleż obszerne, co przytulne, z pięknie wyeksponowanym belkowaniem, przestronną kuchnią, jadalnią, w której można było jeździć na wrotkach wokół wielkiego stołu (a Marika lubiła biesiadować z przyjaciółmi), salonem o podobnych rozmiarach, dwoma pokojami gościnnymi na wszelki wypadek, jak również z sypialniami pani domu i jej latorośli.
To ostatnie pomieszczenie, od dawna puste, ostatnio odzyskało jednak lokatorkę. Pia po prostu zjawiła się pewnego dnia o poranku, wlekąc za sobą ponuro niedużą walizkę i zapytała, czy może tu trochę pomieszkać.
- Bardzo cię proszę - odparła zaskoczona Marika, wpuszczając córkę do środka. - Miałam jednak wrażenie, że posiadasz własne mieszkanie?
- Posiadam - odparła Pia apatycznie. - I nie chcę w nim aktualnie przebywać.
Szurnęła walizkę do kąta i poczłapała do kuchni, gdzie natychmiast oklapła na najbliższym krześle. Marika tylko uniosła brew i nastawiła czajnik.
- A co mianowicie jest tego przyczyną? - zapytała.
- To, że mieszkając tam, musiałabym widywać Wasyla. Nie chcę.
Odrobina ukropu poleciała zamiast do filiżanki na nogi Mariki. Pani Bartmann syknęła jak ranny wąż, zdołała jednak dokończyć operację parzenia herbaty i postawić naczynia z napojem na stole.
- Co on ci zrobił? - spytała podirytowana.
- Gazet nie czytasz? - Pia wpatrywała się ponuro w paproch dryfujący po powierzchni herbaty. - Die Zeitung o tym pisał chyba trzy dni z rzędu.
- Die Zeitung to nie gazeta, tylko ścierwo nalezące do twojego eksmęża - oznajmiła z mocą Marika. - Nie tknęłabym tego nawet narzędziem na długim trzonku. Podaj mi proszę cukier.
- Otóż Die Zeitung napisał - kontynuowała Pia, przysunąwszy matce cukiernicę - że Wasyl, ten dżentelmen, jak go nazwałaś, odwiedził sobie na zgrupowaniu burdel. A potem jeszcze obmacywał publicznie jakąś cizię.
- Przepraszam, ty im wierzysz?
- Tam były zdjęcia, mamo. A kolega Wasyla z reprezentacji potwierdził, że on był w burdelu, słyszałam to!
Marika zastanowiła się przez chwilę.
- A co Wasyl na to? - zapytała krótko.
- Nie wiem, mam to gdzieś - odparła jej córka, równie krótko.
Od tej rozmowy minęły dwa tygodnie, a Pia wciąż snuła się jak duch po mieszkaniu. Nie chodziła do pracy, wspólnik wysłał ją na przymusowy urlop, każąc sobie wszystko przemyśleć.
Kiedy Marika wpadła koło trzeciej do domu, jej córka siedziała w salonie, odziana w piżamę i szlafrok, czytając, zapewne dla rozrywki, książkę pod tytułem "Stulecie seryjnych morderców". Na stoliku koło jej fotela stał wielki kubek kakao.
- Może byś się ubrała? - zasugerowała Marika niezobowiązująco.
- Nie chcę - odparła Pia, nie odrywając oka od rozdziału o Tedzie Bundy.
- Będę miała gości - ostrzegła ją matka. - Chcesz paradować przed nimi w tym stroju?
Pia popatrzyła na swój szlafrok, oraz piżamę z Piękną i Bestią. To niestety uruchomiło ciąg skojarzeń, nieuchronnie kończących się na niejakim Wasilewskim i jego koszulce z Gburkiem.
- Szlag by to trafił - warknęła, zatrzaskując książkę. - Musisz mi go przypominać?
Marika wzniosła oczy do niebios.
- Ja o nim nic nie mówię - odparła. - To ty zaczęłaś.
- Nieważne - poważna pani prawnik rzuciła dzieło o seryjnych zbrodniarzach na stolik. - Idę się ubrać.
Obiad z udziałem kilku aktorów udał się całkiem nieźle, prym zaś wodził niejaki Marcel Schmidt, urodziwy blondyn, świeżo zatrudniony do roli Burrsa w "Wild Party". Marika nie mogła jakoś przełamać w sobie pewnej rezerwy wobec tego człowieka, jednak Pia w jego towarzystwie przestała zachowywać się jak zombie i zaczęła wykazywać odrobinę ludzkich reakcji.
- To był pierwszy raz, od czasu jak wybuchła ta cała afera burdelowa - westchnęła Marika, siedząc w kuchni Neumayerów tego samego dnia późnym wieczorem. - Wcześniej albo miała wszystko gdzieś, albo zachowywała się jak obrażona czternastolatka.
- Nic do mnie nie mów na ten temat - mruknęła Agata. - Lily mi siąka w słuchawkę bez ustanku i mówi, że tęskni za Tytoniem. ale jak pytam, czemu z nim zerwała, to milczy. Oszaleć można. Czy my też tak wszystko komplikowaliśmy?
- Kochanie! Straciłem wątek w powieści! - dobiegło z głębi domu. - Nie wiesz, gdzie położyłem swój notes?
- Boże, ja tu chyba robię za jakiś mózg zewnętrzny - sarknęła Agata. - W wychodku zostawiłeś! - odwrzasnęła. - Musisz z nim wszędzie latać?
- Muszę - odparł gromko Moritz. - Nigdy nie wiem kiedy mnie natchnienie złapie!
- Mężczyźni - podsumowała Marika.
Tymczasem w Dortmundzie rozpoczynała się właśnie narada wojenna. Miejsce miała w mieszkaniu Kuby Błaszczykowskiego, a prócz gospodarza udział brali w niej Piszczek, ściągnięci w trybie awaryjnym z Francji Krychowiak i Ludo Obraniak, Tytoń, Boenisch i poprzez skype Wawrzyniak. Wszyscy obecni fizycznie panowie zgromadzili się wokół stołu w salonie Kuby, rozsiadając się na fotelach i kanapach.
- Panowie - zagaił kapitan polskiej reprezentacji. - Tak, kurwa, być nie może. Wasyl zbiera za cudze grzechy, media po nim jeżdżą, jego przyszłość w reprze wisi na włosku, a wszystko przez trzech pieprzonych półmózgów. Coś z tym trzeba zrobić.
- Znaczy co? - zapytał Boenisch dość retorycznie.
- Znaczy to - odezwał się Rumiany z laptopa na stole - że trzeba zmusić tych kretynów, żeby wzięli na klatę odpowiedzialność za własny debilizm. Publicznie.
- No ale jak ? - zapytał Ludo. - Chcę, żeby Wasyl wrócił do repry, bez niego się nie ogarniemy, ale, kurwa, jak?
- Normalnie, dociśniemy ich - zniecierpliwił się Błaszczu. - Przecież znamy ich wszystkie ciemne sprawki, nie? Powie się, że jak się nie przyznają, to media dostaną dużo ciekawych informacji, takich, że przy nich ta cała afera burdelowa to pryszcz.
- Zaraz, zaraz, Kubulku - Piszczek uniósł dłoń. - My też powinniśmy wyjść do publiki, nie? Byliśmy w tym całym burdelu razem z Wasylem, więc musimy otworzyć gęby. Ty, ja i Krycha.
- Się napisze oświadczenie - rzekł spokojnie Krychowiak. - Się opublikuje w mediach, zaraz obok spowiedzi tych debili i będzie wszystko ładnie pozamiatane. Dobra, to kto dociska kogo?
- Ja się zajmę Peszkinem - oznajmił Wawrzyniak. - W Kolonii go nie chcą, w Wolverhampton pozdrowili go uprzejmym spierdalaj ostatnio, to siedzi w Wawie i chla.
- Dobra. Majewski i Boruc? - Błaszczu spojrzał surowo po kolegach.
- Borucem obiecał się zająć Fabian - odezwał się Przemek. - Ja mu mogę pomóc, i tak ostatnio siedzę tylko na dupie, więc mogę se skoczyć za kanał La Manche na jeden dzień. A Majewskiego przyciśniesz przez telefon, jak już ci dwaj popuszczą.
- Dobra jest - Błaszczykowski poklepał Tytonia po ramieniu. - To mamy ustalone. Który ma dobre dojścia u pismaków?
Panowie pogrążyli się w żywiołowej dyskusji na temat polskich mediów.
Wasyl, kompletnie nieświadom poczynań kolegów, usiłował zrobić to, co go zawsze w sytuacjach kryzysowych stawiało do pionu - zająć się piłką. Myśleć tylko o piłce, od rana do wieczora, trenować do urzygu i wypompowania, tak, żeby paść wieczorem na łóżko jak kłoda i odpłynąć w niebyt. Piłka, piłka i jeszcze raz piłka, 24 godziny na dobę.
Tylko, że po raz pierwszy w jego życiu to nie działało. Nie potrafił myśleć tylko o futbolu, chociaz harował na boisku za trzech, a na sparringach trener musiał go hamować.
- Spokojnie, Wasilewski, stadion mi tu zaraz rozniesiesz - mitygował Marcina.
Piłkarz tylko sapał jak wściekły byk, cierpiąc, że nie dane jest mu się wyładowywać w meczach.
- Ja nic do ciebie nie mam - tłumaczył trener Fink. - Ale, widzisz, niemedialny teraz jesteś i kazali mi cię schować na jakiś czas. Trzy, cztery tygodnie i wrócisz do gry, tylko to gówno niec przyschnie.
Marcin tylko wzruszał ramionami. Mimo całej tej szaleńczej pracy, jaką wykonywał, nie potrafił przestać myśleć o Pii. Utkwiła w nim jak zadra, jak drzazga jakaś, niby nie widzisz, a jest, a czujesz, a drażni. Schlał się nawet raz z kumplami z drużyny jak nieboskie stworzenie, po czym obudził się następnego poranka myśląc o tym, że strasznie chce mu się pić i że ten kawałek nieba za oknem jest całkiem tak samo niebieski jak jej oczy. Sklął się straszliwie, nawet nie w duchu, tylko na głos, wlazł pod prysznic, za karę lodowaty, ale to też nie pomogło.
Nie mógł, nie mógł, nie mógł przestać. Nawet, gdy zobaczył ją w towarzystwie jakiegoś blond fagasa, świecącego wydepilowanym torsem na pół miasta, nie potrafił przestać, chociaż dziabnęło go to jak nożem. Wchodzili razem do kamienicy obok Teatru Bez Nazwy, fagas trzymał Pii drzwi, a Wasyl powstrzymywał się z całych sił, żeby nie przebiec na drugą stronę ulicy i nie strzelić gościowi tęgiego kopa w ten modny zad.
A z drugiej strony nie chciał więcej próbować czegokolwiek Pii tłumaczyć. Skoro wolała uwierzyć szmatławcom, a nie jemu, niech tak będzie. Nie mają o czym gadać, teraz będzie cierpiał w milczeniu, a potem zapomni. Kiedyś. W końcu. Trudno.
Akcja oczyszczania Wasyla z zarzutów rozwijała się o tyle pomyślnie, że Wawrzyniak zdołał przekonać Peszkina o konieczności wyznania prawdy.
- Ty patrz, jaki z Rumianego dyplomata - rzekł refleksyjnie Błaszczu do Łukasza podczas luźniejszego momentu na treningu. - Nie wiem jak to zrobił, ale zaapelował do okruchów szlachetności w jaźni Sławeczka.
- Osobiście podejrzewam, że raczej obiecał w zamian zabrać go na tę swoją słynną wiśniówkę - powiedział trzeźwo Piszczek.
- No weź, psujesz mi złudzenia - prychnął Kuba. Zaczęli się śmiać.
- Co was tak bawi? - zagadnął z głupia frant Lewandowski, podchodząc do nich. Odpowiedzieli mu zgodnie kosymi spojrzeniami.
- Nie twój interes - odburknął Kuba.
Lewy uśmiechnął się szyderczo.
- Dobra, dobra, wiem, co knujecie. Chcecie, żeby odwiesili Wasilewskiego.
- No i? - Łukasz zmrużył oczy. - Masz z tym jakiś problem?
- Jak tam sobie chcecie, ale bez tego drewna w drużynie będzie lepiej - Lewandowski wzruszył ramionami.
- Te, licz się, kurwa, ze słowami - Kuba poczerwieniał na twarzy i zacisnął dłonie w pięści. - Trochę szacunku dla kogoś, kto ma więcej jaj i mózgu od ciebie.
Teraz poczerwieniał Lewy.
- Beze mnie ta cała zasrana repra to szajs - warknął. - To ja jestem jej gwiazdą i to ja powinienem być kapitanem.
Błaszczu wyglądał jak kocioł parowy na pięć minut przed eksplozją, natomiast Łukasz zaczął się śmiać.
- Ty? Kapitanem? W tobie, chłopie, jest tyle charyzmy co trucizny w zapałce!
- Bo co? Bo niby on ma więcej? - Lewy wskazał Kubę. - Albo ten tępak Wasilewski? Ja przynajmniej jestem kimś, a nie jakimś pieprzonym prymitywem z Nowej Huty.
W tym momencie Łukasz nie wytrzymał, wziął solidny zamach i trzasnął Lewego prawym sierpowym w szczękę. Lewy nakrył się nogami, a Piszczek stwierdził, że cała drużyna, Kuby i trenera nie wyłączajac, gapi się na niego w niedowierzaniu.
- Piszczu, co on ci takiego powiedział? - zapytał osłupiały Klopp.
- A, nieważne, trenerze - wykręcił się Piszczek. - Poniosło mnie odrobinę, przepraszam.
- No ja myślę - trener, wciąż w szoku, przecierał okulary rąbkiem koszulki.
Lewy podniósł się z murawy, masując szczękę i obdarzył Łukasza spojrzeniem ciężko obrażonej primadonny.
- Piszczuś - Kuba poklepał Łukasza po ramieniu. - Masz u mnie skrzynkę piwa. A może nawet wiśniówki Wawrzyna.
___________________________________________________________________________
Oto kolejny odcinek naszego opowiadania, w którym okazuje się, że Wasyl jednak nie został taki całkiem sam.   Mamy nadzieję, że Wam się spodoba i życzymy miłego czytania :)

                                                                           Fiolka&Martina