Jako
pierwsza na miejsce przybyła policja, pod wodzą komisarza Mosera.
Na szczęście nie trzeba mu było długo wyjaśniać co i jak, pojął
w lot kto jest dobry, a kto zły, na prośbę Agaty przynaglił
pogotowie przez radio, po czym nakazał podwładnym zapakować drabów
do radiowozu i wezwać techników.
-
Panie komisarzu, tego chyba trzeba do szpitala - rzekł jeden z
policjantów, wskazując jednego ze złoczyńców, który leżał
wpół przytomny na posadzce. - Dostał mocno po łbie.
-
Czym go państwo tak zaprawili? - zapytał z ciekawością komisarz.
-
Tym - rzekła mściwie Agata, wznosząc w górę patelnię, która
zastosowanie bojowe zniosła niemal bez szwanku. - Nie będą żadne
jełopy porywać mojej córki, mojego prawie zięcia, mojej
najlepszej przyjaciółki i jej prawie narzeczonego!
Komisarz
poczuł się cokolwiek zagubiony w tych "prawie", ale nie
domagał się szczegółowych wyjaśnień. Zamiast tego zwrócił się
do policjanta, pochylonego nad Wasylem.
-
Jak on się trzyma? - zapytał.
-
Nieźle oberwał - mruknął policjant.
-
Przeżyje - oznajmiła Pia. Siedziała na betonie, odmawiając
wszelkiej pomocy medycznej, proponowanej przez Agatę i gładziła
Marcina po głowie. - Musi przeżyć.
Komisarz
pokiwał głową, po czym rozejrzał się i zmarszczył brew.
-
A gdzie Wagner? - zapytał. - Zwiał?
-
Tutaj - odezwała się spokojnie Marika. W skrzyni, na której
siedziała, coś załomotało.
-
Ratunku! - wrzasnęło. - Pomocy!
Pani
Bartmann zeszła ze skrzyni, wspierając się na całkiem niewinnie
wyglądającej laseczce. Wieko skrzyni odskoczyło i ze środka
wydostał się Felix, zmięty, rozczochrany, z trocinami we włosach
i niemiłosiernie śmierdzący.
-
Ta wariatka mnie tu zamknęła! - wrzasnął. - To porwanie!
-
Za porwanie, panie Wagner, jest pan aresztowany - rzekł spokojnie
Moser. - Także za ciężkie pobicie i parę innych miłych rzeczy. I
tym razem może pan zapomnieć o kaucji.
Umundurowany
funkcjonariusz, krzywiąc się okropnie, zakuł Wagnera w kajdanki i
odprowadził do radiowozu.
-
Panie komisarzu, karetka! - zaraportował młody policjant, wtykając
głowę w drzwi magazynu.
-
Na co czekasz, dawaj ich tu! - ponaglił komisarz.
Policjant
cofnął się, otworzył drzwi i do magazynu wpadli sanitariusze z
noszami na kółkach. Pię odsunięto bezceremonialnie na bok, mogła
tylko patrzeć, jak ładują go na nosze, wkłuwają się w żyłę w
jego potężnym przedramieniu i podają leki.
-
Jedziemy - skomenderował jeden z sanitariuszy. Pię odblokowało,
runęła za nim z rozwianym włosem.
-
Czekajcie! - krzyknęła.
-
A pani to kto? - zapytał sanitariusz nieufnie.
-
Jestem jego żoną - zełgała Pia bez chwili wahania.
-
No to już, leci pani - machnął ręką.
Pia
ruszyła do biegu, łapiąc się za żebra i krzywiąc się z bólu.
-
O, panią też trzeba będzie zbadać - sanitariusz uniósł brwi.
Ekipa
odwetowa oraz Tytoń i Lily załadowali się do samochodów i
popędzili za karetką. Trafili akurat na moment, gdy Marcina
odwieziono na diagnostykę, a Pia, choć ledwo żywa od bólu
stłuczonych żeber, zaczynała właśnie dziką awanturę z
lekarzem, który chciał ją umieścić na obserwacji, ze względu na
podejrzenie stłuczenia wątroby, jednak usiłował położyć ją na
innej sali niż Marcina.
-
Nie - warczała. - Będę albo z nim, albo wcale.
-
Mówiła, że jest jego żoną - wtrącił się santariusz.
-
No ale nie jest, w dokumentach mam. Ona Bartmann, on Wasilewski oboje
stanu wolnego - zżymał się lekarz. - Okłamała pana.
-
Nie okłamałam - zaprzeczyła Pia. - Antycypowałam. Będę jego
żoną.
-
Panie doktorze Schwarz, ja ją znam! - Agata wdarła się w środek
rozmowy. - Niech pan ją położy na jednej sali z Wasilewskim, bo
nie będzie miał pan spokoju, będzie panu zwiewała do niego co
chwilę!
-
Siostro Neumayer, a co pani tu robi? - zdziwił się doktor. - Ma
pani wolne przecież. I czemu trzyma pani patelnię?
Agata
popatrzyła na naczynie, które wciąż dzierżyła w dłoni i
wetknęła je pod pachę.
-
Bo to moja przyjaciółka - wytłumaczyła.
-
Patelnia? - lekarz zbaraniał.
-
Nie, Pia Bartmann! Patelnia to broń! - Agata zamachała rękami. -
Porwano ją i pobito, trzeba ją zbadać, a pan sie o kwestie
matrymonialne chandryczy! Ona powinna leżeć z tymi żebrami, a
przez pana stoi!
-
Mam ją położyć na jednej sali z obcym mężczyzną? - nastroszył
się medyk.
-
Nie z obcym, tylko z bliskim - sprostowała Pia. - Nie ma takiej
mozliwości, żeby mnie z nim rozdzielić.
-
To jej narzeczony na litość boską! - żachnęła się Agata. - Nie
żyjemy w dziewiętnastym stuleciu! Gdybyśmy żyli, to pan by się
nie szykował do ślubu z tym swoim Andreasem!
Lekarz
zczerwieniał i odchrząknął.
-
No dobrze, niech wam będzie - rzekł. - Zaprowadzę panią do sali i
zbadam, a potem pójdzie pani na rentgena.
Trzy
godziny później Pia leżała już w łóżku, odziana we własną
piżamę z Puchatkiem, dzięki uprzejmości oraz przytomności umysłu
polskiego trio, złożonego z dwóch Jakubów i jednego Łukasza,
które natychmiast pojechało po rzeczy zarówno jej, jak i Wasyla.
Żebra miała całe, zaledwie rzetelnie stłuczone, jedyną, za to
potężną obawą w tej chwili był stan zdrowia Marcina. Wiedziała,
że reszta ekipy też czeka na wiadomości, kiwając się na
niewygodnych krzesełkach w poczekalni, podczas gdy medycy poddawali
Wasyla badaniom i zszywali rany na jego twarzy.
Wreszcie
dwaj krzepcy pielęgniarze wtoczyli do pokoju łóżko, na którym
leżał Marcin, rozebrany do rosołu, przyokryty tylko kołdrą,
oklejony czujnikami urządzeń monitorujących pracę serca, które
pchała obok pielęgniarka. Pia już chciała wyskoczyć z łóżka i
usiąść przy ukochanym, ale doktor Schwarz powstrzymał ją
gniewnym spojrzeniem.
-
Pani ma leżeć - rzekł z naciskiem, po czym zwrócił się do
pielęgniarzy. - Zsuńcie te łóżka razem.
Zsunęli.
Pia ujęła jedną dłoń Marcina, niespotykanie jak na niego chłodną
i spojrzała w jego opuchniętą, sinoczerwoną twarz.
-
Twarda sztuka z tego pani antycypowanego męża - rzekł doktor. -
Mocno go pobito, stracił sporo krwi, ma stłuczenie wątroby, nerek,
mnóstwo sińców, a także mocne wstrząśnienie mózgu, jakimś
cudem jednak jego czaszka wytrzymała. Ani pęknięcia.
Nieprawdopodobne.
-
Jest twardy, to prawda - rzekła Pia czule. Doktor nie rozumiał,
czemu ta kobieta wpatruje się w zbójeckie, posiniaczone i
opuchnięte oblicze Wasilewskiego tak, jakby było ono czymś
szalenie pięknym. - Jest nieprzytomny?
-
Nie, śpi - odparł doktor. - Z małą pomocą środków
farmakologicznych, ponieważ gdy odzyskiwał świadomość,
denerwował się i chciał pani szukać. Powinien teraz wypoczywać.
-
Długo będzie wracał do zdrowia? - zapytała, nie odrywając oka od
Marcina.
-
O ile nie zajdą niespodziewane komplikacje ze strony mózgu, nerek
lub wątroby, za jakiś, powiedzmy tydzień powinniśmy go wypisać -
rzekł doktor. - No, może półtora.
Pia
kiwnęła głową.
Kiedy
lekarz wyszedł leżała, ściskając dłoń Wasyla i wsłuchując
się w jego oddech. Na szczęście był regularny, miarowy i głęboki,
to ją uspokajało. Nie wiedziała, nie potrafiła sobie wyobrazić
co by było, gdyby Wagner zdołał go mocniej skrzywdzić. Gdyby
Wasyl... Gdyby on...
Nie,
zdecydowanie nie chciała o tym myśleć.
Słyszała
skrzypienie zelówek miękkich pielęgniarskich butów na wykładzinie
korytarza i turkot wózków, także cykanie zegara na ścianie i
miarowe popiskiwanie monitora serca. Czuła się potwornie zmęczona,
wyczerpana tym wszystkim. Żebra jej nie doskwierały, dostała na
nie środek przeciwbólowy, ale głowa wydawała się wielka i
ciężka, jakby ktoś nalał do niej cementu. Przymknęła oczy. Na
poły drzemała, na poły czuwała, na zmianę odpływając w sen i
wracając do świadomości, tak, jakby podróżowała na grzbiecie
niewidzialnej fali.
Nie
wiedziała ile czasu minęło, kiedy chłodne palce Marcina zacisnęły
się na jej dłoni.
Obudziła
się, nasłuchując uważnie.
-
Pia - z sąsiedniego łóżka dobiegł ją ledwie słyszalny szept. -
Pia.
Usiadła
natychmiast i pochyliła się nad Marcinem. Oczy miał otwarte,
opuchlizna wokół jednego z nic zaczęła już tęchnąć.
-
Cicho, przecież jestem - szepnęła Pia.
-
Nic ci nie zrobił? - Marcin spróbował unieść rękę i jęknął.
-
Nie ruszaj się, głupku. Masz odpoczywać. - Pia przytrzymała go
delikatnie. - Jestem cała, wzięli mnie tylko na obserwację.
-
To dobrze - odpowiedział. - Cholera, nie cierpię wypoczywać na
leżąco.
Zaczęła chichotać.
- Dowcipniś -
powiedziała.
Za okem huknęło.
Na niebie rozkwitł świetlisty kwiat sztucznych ogni.
- Północ -
stwierdziła Pia.
- Szczęśliwego
Nowego Roku - powiedział Marcin.
- Szczęśliwego
Nowego Roku.
Pochyliła się i
delikatnie, starając się go nie urazić, pocałowała go w usta.
Drugi dzień
stycznia był dniem odwiedzin. Jako że Wasyl czuł się coraz
lepiej, a jego stan się poprawiał, lekarze nie mieli nic przeciwko
wizytom, przez szpitalny pokój przetoczyła się więc kawalkada
gości, od komisarza Mozera, który odebrał od nich zeznania, Kuby,
Piszczka i Błaszczykowskiego, którzy zaczęli zaraz kombinować
jakby tu Wasylowi przemycić Playstation z FIFA, aż po Tytka i Lily.
Wpadli, oczywiście,
razem, ucieszyli się, że Pii nic właściwie nie jest, a Marcin,
przyodziany teraz w swoja koszulkę z Gburkiem, zdrowieje, pogadali
przez chwilę o tym i owym, po czym Lily pochwaliła się, że
widziała Marikę i profesora Olano, który miał przyjechać
wczorajszego wieczora, ale samolot mu się spóźnił, potem wybuchł
zamęt z porwaniem i wskutek tego profesor dotarł na miejsce dopiero
nad ranem.
- Sympatyczny gość
- zauważył Przemek.
- Ale żebyście
widzieli, Pia, jak on i twoja mama na siebie patrzą! Oni chyba się
naprawdę kochają! - zemocjonowała się Lily. - To cudowne! Myślę,
że powinni się pobrać!
- A właśnie -
przypomniał sobie Wasyl. - Przemek czy ty...? No wiesz, zrobiłeś
to?
Przemysław Tytoń,
jeden z najbardziej opanowanych bramkarzy polskiej kadry, zbladł,
następnie poczerwieniał, potem zaś szarpnął oburącz swą
starannie ułożoną fryzurę.
- Rany boskie,
zapomniałem ze szczętem! - jęknął. - Wszystko przez to pieprzone
porwanie! Ale ze mnie idiota!!!
- Ale o co chodzi? -
zdziwiła się Lily. - Co ty miałeś zrobić?
- Na co czekasz,
chłopie? - zapytał Wasyl. - Pokazałbym ci co masz robić, ale nie
mam gaci, więc panie wybaczą... Masz sprzęt?
Tytek pomacał się
gwałtownie po kieszeniach.
- Czekaj, w
garniturze zo... nie, jest! - namacał coś w kieszeni portek. -
Przełożyłem!
- No to już! -
ponaglił go przyjaciel.
Przemek padł na
kolana, aż zadudniło, po czym wyciągnął w stronę Lily dłoń z
małym pudełeczkiem.
- Lily Neumayer -
zaczął uroczyście. - Czy zechcesz bym wziął cię za męża?
Zapadła chwila
ciszy. Wasyl i Pia tłumili śmiech, Lily cierpliwie patrzyła na
swego rycerza, ten zaś przez moment nie wiedział o co chodzi.
- O Chrystusie
Niebieski, co ja gadam, za żonę! - zreflektował się. - Czy
zechcesz zostać moją żoną?
- No przecież
mówiłam już, że zechcę! - śmiała się Lily, wsuwając
pierścionek na palec. - Ale mężem też mogę, jeśli się
upierasz.
Tytoń poderwał się
jak na sprężynie.
- Nie! Żoną! Żoną
mą bądź! - rzekł, chwytając narzeczoną w objęcia. - W czerwcu!
Jak będę miał urlop! Zrobimy wesele!
- Ale w Polsce -
zażądała Lily.
- Jeśli zechcesz
możemy nawet na Antarktydzie - odparł Przemysław ogniście, po
czym wpił się w usteczka ukochanej.
- Słodcy są -
stwierdziła Pia, kładąc głowę na ramieniu Wasyla.
- Pierwszy raz
widzę, żeby Tytka tak trafiło - rzekł on, zadumany.
- Słyszałem! -
rzekł Tytoń, odrywając się od Lily, bowiem nawet zakochani
potrzebują tlenu. - Będziesz moim świadkiem, Wasilewski, nie myśl
sobie!
- A ty będziesz
moim? - zapytała Lily Pię.
- Z najwyższą
przyjemnością - odparła.
Po Tytkach mieli
jeszcze jednych gości, przyszła mianowicie pani Bartmann, ale nie
sama. Przyprowadziła ze sobą wysokiego mężczyznę, o ciemnoblond
czuprynie i złocistej brodzie przetykanej siwizną. Na jego widok
Wasyl wytrzeszczył oczy, wyraźnie zdumiony.
- Pia, ja mam
halucynacje? - zapytał. - Czy ten gość naprawdę wygląda jak...
- Xabi Alonso? -
zapytał z uśmiechem towarzysz Mariki. - Istotnie, jesteśmy dosyć
podobni. To mój siostrzeniec. Nazywam się Xarles Olano.
- Opowiadałam wam o
nim - rzekła Marika, a oczy miała promienne niczym zakochana
nastolatka. Pia nigdy nie widziała swojej matki takiej.
- Powiedz, mamo -
rzekła po chwili rozmowy, poświęconej głównie tematyce zdrowia
jej i Marcina. - Co wy planujecie? Bo widzę, że planujecie, nie
mów, że nie!
- Widzisz, kochanie
- Marika się zarumieniła. - Zastanawiamy się, czy nie spróbować
jeszcze raz. Może to głupie, nie widzieliśmy się tyle czasu,
ale...
- Ale my się wciąż
kochamy - dokończył Olano, obejmując Marikę. - Mimo wszystko.
Wasyl i Pia
popatrzyli na siebie, potem na nich.
- Musicie spróbować
- oznajmiła Pia. - Mamo, masz moje pełne błogosławieństwo!
- Sama pani mówiła,
że nie należy bać się uczuć - zauważył Marcin.
- Mówiłam i
podtrzymuję - rzekła Marika z mocą.
Trzeciego stycznia
wypisano Pię, szóstego zaś Wasyla, który tempem powrotu do
zdrowia wprawił doktora Schwarza w osłupienie. Zalecono Marcinowi
odpoczynek i oszczędzanie się przez najbliższe tygodnie, jednak
Wasyl nie byłby Wasylem, gdyby nie wrócił do treningów w
najszybszym możliwym tempie. Pia machnęła ręką i nawet nie
próbowała go hamować, wiedząc, że byłaby to walka z
wiatrakami, ponadto Marcin bez ukochanej piłki był zupełnie
nieszczęśliwy, a ona nie lubiła go takim oglądać.
Sześć
miesięcy później
Ślub i wesele Lily
i Przemka odbyć się miały w podzamojskiej wsi. Znajomy Tytonia
posiadał tam najprawdziwszy, autentyczny szlachecki dwór,
wybudowany za Sasów, a położony w pięknym parku, który jakimś
cudem przetrzymał lata PRL. Usłyszawszy, że Tytek chce się żenić,
znajomek ów z chęcią udostępnił swą siedzibę, jako zapłaty
żądając jedynie uczestnictwa w uroczystościach. Jako iż był
czerwiec, a pogoda wyjątkowo dopisywała, zdecydowano się na wesele
na świeżym powietrzu, postawiono zatem w parku namiot, w którym
stanęły stoły, ułożono na trawie parkiet i podium dla orkiestry,
nad tym wszystkim zaś rozwieszono lampiony i inne ozdoby.
W dzień ślubu
Wasyl stał przed lustrem, w jednej z sypialni dworu, przyodziany
nieprzyzwoicie wytwornie, bo w smoking i zaciskając szczęki walczył
z muszką. Nienawidził tych wszystkich dyndadeł, które elegancki
mężczyzna powinien był nosić pod szyją i miał potworny
antytalent do ich wiązania. Nie był eleganckim mężczyzną, cóż
poradzić, najlepiej czuł się w dżinsach, albo dresie, ale w końcu
żenił się jego przyjaciel, on był świadkiem, powinien zatem
wyglądać porządnie. A wieczorowych dresów jeszcze póki co nie
wynaleziono.
- Co za kurestwo, a
niech to szlag - warczał do lustra. Ślady pobicia zniknęły z
jego twarzy niemal zupełnie, została tylko mała blizna nad okiem,
ale jedna szrama mniej, czy jedna więcej, to już u Wasyla nie
robiło różnicy.
- Próbujesz to
zawiązać, czy się na tym powiesić? - nieskazitelnie elegancka Pia
wpłynęła do sypialni. Wasyl zapomniał na moment języka w gębie.
- Tego... Zawiązać
- rzekł. - Wyglądasz prześlicznie.
- Daj to - rzekła z
uśmiechem i jednym gestem zawiązała mu tę przeklętą muszkę. -
Gdyby nie to, że musimy już iść, chętnie bym się na ciebie
rzuciła, przystojniaku.
Wasyl wyszczerzył
się głupio i radośnie.
- Naprawdę?
- Naprawdę.
Pocałowali się.
Chętnie kontynuowaliby dalej, ale uroczystość czekała, trzeba
było jechać do kościoła.
Lily, w prostej,
białej sukni i koronkowym welonie prezentowała się tak, że
Przemysława radykalnie jej piękno ogłuszyło. Kiedy zmierzali do
ołtarza (matki państwa młodych dyskretnie szlochały w chusteczki,
natomiast Moritz udawał, że wyciera okulary, a tak naprawdę, to
wycierał oczy), Przemysław gapił się na swoją ukochaną tak
intensywnie, że o mały włos, a wyrżnąłby się na ukrytej pod
chodnikiem nierówności posadzki. Uratował go, z iście bramkarskim
refleksem, kolega po fachu (sam zresztą świeżo ożeniony), Łukasz
Fabiański, który dyskretnie Tytka podtrzymał, nie wstając z
ławki, a umożliwiając mu zachowanie równowagi i godności.
Przed obliczem
kapłana okazało się, że Tytoń zapomniał języka w gębie i
zamiast odpowiadać, gapi się z błogim wyrazem twarzy na ukochaną.
Dyskretny kuksaniec pod żebro, wymierzony przez świadka, czyli
Wasyla, przywrócił go do rzeczywistości i dalej ceremonia
potoczyła się bez zakłóceń.
Wreszcie państwo
Tytoniowie, przy ogłuszającym wtórze marsza Mendelsohna, opuścili
kościół, zostali następnie obrzuceni ilościami ryżu w pełni
wystarczającymi by nakarmić głodującą wioskę, wyściskani i
obdarowani kwieciem przez bliskich i przyjaciół, po czym cała
zabawa przeniosła się do parku dworskiego.
Gości było wielu,
między nimi zaś trzon polskiej reprezentacji, w osobach Łukasza
Piszczka, Kuby Błaszczykowskiego, Kuby Wawrzyniaka, Łukasza
Fabiańskiego, Grzegorza Krychowiaka, Ludovica Obraniaka i Eugena
Polańskiego. Trzon ów, nie da się ukryć wodził rej przy stołach
i na parkiecie, wznosząc toasty, wrzeszcząc "Gorzko!" i
tańcząc ogniście kolejne, zamawiane u orkiestry tańce. Nie
ograniczali się przy tym wyłącznie do własnych partnerek,
obtańcowując wszystkie obecne na weselu panie, niezależnie od ich
wieku, tudzież kształtów i kolorów.
W
pewnym momencie pan młody, nabrawszy animuszu po kilku toastach,
uparł się, że zaśpiewa ukochanej osobiście. I zaśpiewał, utwór
zaś wybrał przepiękny, mianowicie "Kocham cię" Chłopców z Placu Broni . Panna młoda popłakała się ze wzruszenia, świadkowie jakoś
nie mogli się od siebie odkleić, natomiast pozostali goście
nagrodzili występ gromkimi brawami.
Była
już noc, gdy Wasyl i Pia wymknęli się z weselnego tłumu. Nikt nie
zwracał na nich uwagi, grano bowiem przytulańca. Państwo młodzi,
Marika z Xarlesem i Błaszczu z Piszczem (niezupełnie trzeźwi) oraz
kilka innych par tańczyło w objęciach, a tymczasem Marcin i jego
ukochana ciemnymi alejkami pobiegli w głąb parku. Podświetlony
namiot wyglądał niczym radosny statek kosmiczny, a lampiony jak
porozrzucane gwiazdy, dryfujące na tle czarnych drzew. Stłumiona
muzyka i śmiechy płynęły z tamtej strony, w trawie grały
świerszcze, a wielki, złoty księżyc odbijał się w lśniącej,
czarnej powierzchni stawu. Lekki wiaterek przynosił woń róż i
świeżej trawy.
-
Popatrz - szepnął Marcin, przytulając Pię. - Świetliki.
Ruchliwe
punkciki, świecące zielonkawym światłem unosiły się ponad
trawnikiem i krzewami róż, i lądowały tam, gdzie błyskały
podobne światełka, tworząc osobliwy spektakl fosforycznej miłości.
Patrzyli
przez chwilę w milczeniu, przytuleni, sycąc swe oczy choreografią
świetlikowego tańca, swe ciała zaś wzajemną bliskością.
-
Jest tak pięknie - szepnęła Pia. - Gdyby tak mogło być zawsze.
-
Będzie - rzekł Marcin poważnie. - Jeśli tylko ty ze mną
będziesz. Może nie zawsze będzie łatwo i miło, ale obiecuję,
będzie pięknie. Tylko powiedz, że będziesz przy mnie.
-
Będę - szepnęła, wtulając się w jego pierś.
Pocałował
ją w usta, delikatnie i czule, potem odsunął ją na chwilę. Nie
miała pojęcia co chce zrobić, on zaś sięgnął do kieszeni,
potem zaś ukląkł przed nią na trawie, w oczach zaś odbijał mu
się blask księżyca.
-
Wyjdziesz za mnie? - zapytał Marcin, patrząc na nią ufnie i z
miłością. Spojrzała w jego oczy, rozświetlone miłością i na
leżący na jego dłoni pierścionek z szafirem, w którym światło
księżyca zapalało iskry.
-
Tak - odparła. - O mój Boże, oczywiście, że tak!
Wsunął
jej pierścionek delikatnie na palec, potem zaś zerwał się niczym
wariat, chwycił narzeczoną w ramiona i zakręcił nią jak frygą,
wykrzykując z radości.
A
potem zaczał ją całować, tak, jakby świat miał się zaraz
skończyć.
Wielki,
złoty księżyc patrzył na to z pobłażliwą wyrozumiałością.
KONIEC
______________________________________________________________________
Nadeszła chwila, gdy przyjdzie nam się pożegnać z tym opowiadaniem! Dziękujemy wszystkim naszym czytelnikom za pół roku spędzone z nami Wasylem, Pią i resztą wspaniałych bohaterów. Ostatni raz na tym blogu życzymy Wa przyjemnego czytania!
Pozdrawiamy serdecznie Fiolka&Martina :)
______________________________________________________________________
Nadeszła chwila, gdy przyjdzie nam się pożegnać z tym opowiadaniem! Dziękujemy wszystkim naszym czytelnikom za pół roku spędzone z nami Wasylem, Pią i resztą wspaniałych bohaterów. Ostatni raz na tym blogu życzymy Wa przyjemnego czytania!
Pozdrawiamy serdecznie Fiolka&Martina :)