piątek, 31 maja 2013

Rozdział 19

 Gdy narada wojenna dobiegła końca, Marcin modlił się tylko, aby jak najszybciej dojechać do teatru i pozbyć się tego całego kamuflażu. Od tuszu swędziały go oczy, peruka niemiłosiernie grzała, a kiecka piła pod pachami. Dobrze, że te wiedźmy nie ubrały go przynajmniej w buty na obcasie, bo wtedy by niechybnie oszalał.
Kiedy Marika zaparkowała pod teatrem, Wasyl odetchnął z ulgą. Jednak była to ulga bardzo przedwczesna. W hallu bowiem wpadli na grupkę celebrytów, w stanie dość mocno wskazującym, która schwytała Marcina i zażądała stanowczo występu.
- Edith, słoneczko, zaśpiewaj nam - domagał się stanowczo wymięty blondyn, w którym Marika rozpoznała aktora serialowego, używającego pseudonimu Jacob Joyful. - Masz taki phiiięęęękny głos!
Wtulił w okrytą różowym futrem pierś Wasyla twarz i załkał.
Marcin łypnął okiem na Marikę, nie wiedząc co czynić. Uciec by nie zdołał, bez rozwalenia paru ryjów po drodze, a co do śpiewania, to jego głos nadawał się znakomicie do płoszenia koni.
- Edith nie czuje się za dobrze - wyjaśniła Marika spiesznie. - Proszę ją puścić.
- Nie! - uparł się Joyful. - Niech zaśpiewa!
- Niech śpiewa! - poparła go reszta.
Chwycili opierającego się Wasyla za ręce i pociągnęli do sali balowej. Przez jego czaszkę przemykały tysiące myśli, a żadna z nich nie była cenzuralna. Marika usiłowała nadążyć za radosną grupą, na ile jej pozwalała kulawizna i laska.
Jacob Joyful bez żadnej litości wepchnął Marcina na scenę. Jupitery walnęły Wasylowi prosto w oczy, mikrofon zaś zdawał się czymś na kształt złowrogiego, wężokształtnego potwora.
Tłum celebrytów zafalował ekstatycznie.
- Przeeeed państwem nasza kochana Edith Flint! - wrzasnął konferansjer.
Marika trąciła go w łokieć.
- Pani Flint jest niedysponowana - syknęła kątem ust. - Może kiedy indziej?
Wasyl czuł, jak pod kapeluszem i peruką zbiera mu się perlisty pot.
- Ależ, to tylko jedna piosenka! - zaśmiał się konferansjer, wciskając domniemanej Edith Flint mikrofon w dłoń.
- No to przejebane - wymamrotał Wasyl w kołnierz różowego futra, po czym wyszczerzył się fałszywie do publiczności.
- "I will always love you", prosimy! - zaryczała publika.
- Prosimy! - kwiknął konferansjer.
Była dziewczyna Wasyla wprawdzie miała fazy w których puszczała ten utwór w kółko, ale to jeszcze nie znaczy, że Marcin zapamiętał cokolwiek z tekstu. Sapnął, a wzmocniony dźwięk poniósł się echem po sali. Marika zacisnęła zęby.
- Ona nie jest dysponowana - syknęła jeszcze raz do konferansjera. - Pan tego poża...
- Endaaaaaaaj! Łil olłejs laaawjuuuuuu! - Marcin ryknął do mikrofonu niczym brontozaur z National Geographic, konający właśnie w szczękach T-Rexa.
Na sali zapadła kompletna cisza. Wszyscy obecni, z wyjątkiem Mariki, patrzyli na Wasyla szeroko rozwartymi oczyma.
- Endaaaaaaaaaaaaaaj! - spróbował jeszcze raz Wasyl, tym razem brzmiąc, dla odmiany, jak jodłujący goryl. Kryształowy żyrandol pod sufitem zadzwonił cichutko. - Olłeeeeeeeee....
Konferansjer wyrwał Wasylowi mikrofon.
- Cóż, życzymy szybkiej regeneracji głosu - rzekł, z szerokim, profesjonalnym uśmiechem. - A teraz dla państwa wystąpi znany iluzjonista...
Marcin nie czekał na ciąg dalszy, tylko wiał z sali, aż się za nim kurzyło.
Pół godziny później, domyty z charakteryzacji i przebrany we własną odzież, wymknął się dyskretnie z teatru i pojechał do domu.
Następnego dnia zaraz po treningu popędził do szpitala, z bukietem tulipanów w dłoni. W progu izolatki wpadł na Marikę.
- Powiedziałam jej o arszeniku i Marcelu - mruknęła. - Bardzo nią to wstrząsnęło. Zajmij się nią, synu.
Wbrew obawom Marcina Pia nie była załamana, czy smutna, ona była wściekła.
- No co za palant! - burczała. - I co on ma zamiast mózgu? Myślał, że jak mnie otruje to go pokocham?! Bezmózga ameba w różowym!
Wasyl nie mógł się powstrzymać i ryknął śmiechem.
- Sam bym go lepiej nie opisał! - rzekł.
Przez chwilę śmiali się oboje, jednak w końcu Pia spoważniała.
- Nie wpadłby na ten pomysł, gdyby nie Felix - powiedziała. - Co ja mam zrobić, żeby on się w końcu ode mnie odpierdolił?
- Pani mecenas, co za słownictwo - Marcin uniósł brwi. - A robić nie musisz nic, wystarczy że zajmiesz się zdrowieniem.
- Jak to nic? Przecież on znowu coś wymyśli! - Pia aż podskoczyła na łóżku.
- Jak się skończymy nim zajmować, to będzie miał dużo czasu na myślenie - Marcin uśmiechnął się złośliwie. - Kilkadziesiąt lat, mam nadzieję.
Pia przyjrzała mu się uważnie.
- Węszę tu jakiś spisek - oznajmiłą.
- A owszem, Twoja mama, państwo Neumayer, Tytek, Lily i ja, wszyscy jesteśmy w spisku - pochylił się do jej ucha. - Tylko nie mów nikomu. To tajemnica.
Spojrzała na niego wielkimi oczyma, które jak zwierciadła odbijały jej uczucia.
- Dziękuję - powiedziała.
Marcin, zamiast odpowiedzieć, delikatnie pocałował ją w usta.
Pielęgniarka, która właśnie zmierzała do izolatki, ujrzała tę scenę przez szybę. Znała wprawdzie panie Bartmann, jednak nie Wasyla, więc to, co zobaczyła wydało jej się podejrzane. Co tchu popędziła do Mariki, siedzącej akurat na krzesełku na drugim końcu korytarza.
- Pani Bartmann, pani Bartmann, tam jest jakiś bandzior! On całuje pani córkę!
Marika wzniosła w dziękczynnym geście oczy i dłonie do nieba, potem spojrzała na zaaferowaną pielęgniarkę.
- Spokojnie, to nie bandzior - rzekła. - To mój przyszły zięć. Niech pani im nie przeszkadza.
Uspokojona pielęgniarka poszła zająć się innymi chorymi.
Wasyl wyfrunął ze szpitala na skrzydłach szczęścia. Pocałował Pię, a ona się nie broniła, a w dodatku miała wyjść ze szpitala za parę dni! Był tak szczęśliwy, że chciało mu się krzyczeć, śpiewać, ba przytuliłby do łona nawet tego papsa, który go śledził, a który teraz tkwił w swoim samochodzie, dwa samochody za pojazdem Marcina, udając, że wcale go tam nie ma.
Zrezygnował jednak z obdarzania paparucha czułościami, przypomniawszy sobie, że ma z nim coś całkiem innego do załatwienia. Podszedł do samochodu i zastukał w boczną szybę.
- Tak? - paps otworzył okno i spojrzał na niego, usiłując nadać swym wodnistym oczkom wyraz niewinności.
- Mam do ciebie sprawę, hieno - rzekł Wasyl bez wstępów.
- Pan mnie z kimś pomylił - rzekł spiesznie paparazzi. Pospiesznie zaczął zamykać okno, ale w tym momencie Wasyl otworzył szarpnięciem drzwiczki. Nalana gęba papsa powlekła się bladością.
- Nie zgrywaj niewiniątka - poprosił uprzejmie Wasyl. - Możemy kulturalnie pogadać, albo mogę ci obić ryja w cztery odcienie fioletu. Co wolisz?
- Pogadać? - zasugerował nieśmiało paps.
- Mądry wybór - pochwalił Marcin. - Otóż wiem kim jesteś i dla kogo pracujesz. Możemy jednak ubić malutki interesik.
- Jaki? - w wypełnionych przerażeniem oczkach papsa zabłysła teraz chytrość.
- Ano taki, że zapłacę ci więcej niż Pools, a ty będziesz od tej pory śledził Felixa Wagnera. Masz odkryć wszystkie babki z jakimi się spotyka, cyknąć mu zdjęcia w akcji i dostarczyć je do mnie. Jarzysz?
- Jarzę. Ile pan daje?
Targowali się przez chwilę, wreszcie ustalili kwotę, a Marcin wypłacił soczystą zaliczkę na dobry początek.
- Tylko pamiętaj, koleś, spróbujesz wywinąć mi jakiś numer, a te cztery odcienie fioletu cię nie miną, jasne? - zastrzegł.
- No co pan, za taką kasę? Pools zawsze płaci mizernie, bo ma chujowy budżet. A wie pan dlaczego? Przez tę skąpą mendę Wagnera! Zrobię panu takie zdjęcia, że mucha nie siada! - papsowi rozwiązał się język. - Takiej wypłaty jeszcze w życiu nie miałem!
Z poczuciem dobrze spełnionego zadania Marcin pojechał na trening.
Redaktor naczelny Die Zeitung jak co dzień przeglądał plotki transferowe o Lewandowskim, marząc o swym idolu w szeregach jakiegoś prestiżowego klubu. Nie Bayernu, Bawarczyków nie znosił, ale jakby tak ManUtd? Albo Barca? O, to byłoby cudowne, oglądać jak Lewy zaćmiewa swą wspaniałością Messiego. A on, Michael Pools byłby kronikarzem tych chwil. Nie uroniłby ani sekundy, uwieczniłby wszystko, a potem... potem może napisałby biografię Lewego. Autoryzowaną!
Widział już oczyma duszy, jak Lewandowski bierze do ręki wydruk, jak kiwa dłową z najwyższym uznaniem i, o Bogowie!, klepie jego, Poolsa, po ramieniu.
W momencie gdy Lewy otwierał usta, by skomplementować dzieło życia redaktora Poolsa, drzwi gabinetu otworzyły się ze szczękiem, wybijając naczelnego z upojnych marzeń.
- Czego?! - jęknął żałośnie.
Wysoki i chudy Stockinger, z działu sportowego, popatrzył na szefa z pogardą.
- Przyszedł jakiś gość - rzekł, pociągając nosem. - Mówi, że piłkarz. Znajomy Lewandowskiego.
Czerwone rumieńce wybiły na policzki Poolsa.
- Daj go tu, ale już! - wrzasnął.
Stocki wzruszył ramionami, po czym otworzył drzwi. Do gabinetu weszło dwoje ludzi, ciemnowłosa dziewczyna, której nie znał i bardzo wysoki blondyn. Tego rozpoznał, facet był bramkarzem reprezentacji Polski i miał takie śmieszne nazwisko, coś od używek. Pools potajemnie uczył się polskiego, był to w końcu język jego idola. Przegrzebał teraz swój mózg, usiłując przypomnieć sobie co to za używka była w nazwisku tego typa. Jak on się nazywał... Makowina? Wódka? Trawka?
- Nazywam się Przemysław Tytoń - rzekł blondyn.
- Michael Pools - odparł odruchowo naczelny. - Pan zna Roberta Lewandowskiego?
- O tym właśnie chciałem rozmawiać - oznajmił Tytoń. - Możemy usiąść?
- Ależ proszę, proszę, kawki może? Herbatki? Koniaczku?
Lily i Przemek usiedli na nieco sfatygowanych skórzanych fotelach i grzecznie odmówili napojów, zdecydowani jednej kropli nie wziąć do ust w siedzibie wroga.
- Tak się składa, że jestem przyjacielem Roberta - rzekł Tytek, myśląc, że gdyby Niebiosa raziły za kłamstwa gromami z jasnego nieba, po nim powinna zostać dziura w podłodze i dymiące buty. - Bardzo zatroskanym przyjacielem.
Pools z wrażenia nieomal zwiózł się ze swojego kręconego fotela.
- Och mój Boże, czy coś się Robertowi stało? - zaniepokoił się.
- Robert jest w fatalnym stanie psychicznym - rzekł Tytoń z udawaną troską w głosie. - Niech pan sobie wyobrazi, on i Marcin Wasilewski to serdeczni przyjaciele. Ta cała afera, rozpętana przez pańskie pismo... - zamachał ręką.
- Tak? - zapytał naczelny bez tchu.
- Och, ona uderzyła nie tylko w Marcina, wie pan. Robert jest bardzo wrażliwym człowiekiem i bardzo przeżywa krzywdy zadane jego przyjaciołom - Tytek łgał jak z nut. Lewy tak naprawdę dysponował skórą grubszą niż krokodyl nilowy i wszystko, co nie dotyczyło jego samego spływało po nim jak po gęsi. - Niemalże zniszczyliście karierę Marcina Wasilewskiego, a to wstrząsnęło Robertem do głębi...
Tu przerwał, ponieważ straszliwie zachciało mu się śmiać. Pochylił się, ukrywając twarz w dłoniach, a Lily gładziła go po drgających od śmiechu plecach.
- To straszne - rzekła tonem żałobnym. - Nie ma pan pojęcia co pan uczynił!
- On płacze? - zapytał Pools bezradnie.
- Tak! odparła Lily, obejmując krztuszącego się tłumionym śmiechem Przemka. - On płacze! Płacze, ponieważ Robert Lewandowski, jego najfdroższy przyjaciel i gwiazda światowego futbolu, zapadł na depresję! Być może będzie musiał przerwać karierę, aby poddać się terapii!
Tytek kwiknął, ubawiony, mimowolnie dodając scenie dramatyzmu.
- Przerwać?! - jęknął ze zgrozą Pools. - Przeze mnie...?
- Tak, proszę pana - rzekł Tytoń z mocą, prostując się. Otarł załzawione od śmiechu oczy. - Przerwać. Wie pan, że chce go kupić Barcelona? Wszystko jest już dogadane, wystarczy tylko podpisać dokumenty, a tymczasem niewykluczone, że dla własnego zdrowia Robert będzie musiał im odmówić.
- Odmó... Boże, co ja narobiłem? - redaktor targał się za rzednące loki. - Co ja narobiłem?!
- Może to naiwne - rzekła z godnością Lily, Tytek zaś pomyślał z podziwem, że zasługuje ona co najmniej na Oscara.- Chcieliśmy jednak pana prosić, aby zaniechał pan publikacji na temat Wasilewskiego, gdyż mogą one pogorszyć stan zdrowia Roberta.
- Ja nie chciałem! Ja nie wiedziałem! On mi kazał! - Pools wył niczym kojot w księżycową noc. - Gdybym wiedział, że Wasilewski jest przyjacielem Roberta ja bym nigdy... ja bym nie śmiał!
- On? - zapytał Tytek. - Jaki on?
Naczelny poniechał wyrywania sobie włosów i zakrył twarz obiema dłońmi. Jego oczy, pełne zgrozy, spoglądały na Tytonia i Lily spomiędzy drżących palców.
- Wagner. Właściciel - zaszeptał. - To on mi kazał, Wasilewski kręci z jego byłą żoną, tak mi powiedział, chciał zemsty... Ja nie wiedziałem, nie wiedziałem co robię, Robert wybacz mi!
- Gdyby pan mógł jakoś... no wie pan - podsunęła delikatnie Lily. - Powstrzymać tego Wagnera przed dalszym szkodzeniem Marcinowi? Ocaliłby pan tym nie tylko Wasilewskiego, ale i Roberta przed kompletnym załamaniem kariery.
- Tak, tak, muszę to naprawić, ja zgrzeszyłem, zrobiłem straszną rzecz, czy on mi to wybaczy? - Pools wyglądał jak ktoś, kto powinien leżeć w pasach na oddziale zamkniętym psychiatryka. - Czy Robert zdoła mi przebaczyć?
- Każdy błądzi - rzekł kojąco Tytek. - Robert jest człowiekiem niezwykle wyrozumiałym i pełnym współczucia.
- Dziękuję! - redaktor wyskoczył zza biurka. - Dziękuję, dał mi pan nadzieję! Naprawię, aj to naprawię, wszystko naprawię!
Wypadł jak szaleniec zza biurka, otwarł drzwi, niemal wyrywając je z zawiasów i ryknął w głąb redakcji:
- Ogłaszam wolne, koniec pracy wszyscy do domów!
Odwrócił się do Lily i Tytonia.
- Państwo wybaczą, ja muszę na policję, teraz natychmiast! Ratować Lewego, ratować mojego Robercika kochanego, lecę!
Z tymi słowy wypadł z gabinetu i tyle go w redakcji widziano.
Trzy dni później Pia miała wyjść ze szpitala. Zaaferowane grono spiskowców, uszczuplone o Tytka i Lily, którzy musieli wrócić do Holandii, przygotowywało w mieszkaniu Mariki imprezę powitalną. Jako ostatni przybył Marcin, zaraz po treningu, można by rzec, że z rozwianym włosem, gdyby jego krótka fryzura była w stanie się rozwiać. Stół był już elegancko nakryty, cielęcina pieczona w folii rozsiewała niebiańskie zapachy, a Marika ustawiała właśnie w wazonie potęzny pęk tulipanów.
- To ja po nią pojadę! - Wasyl nerwowo przebierał nogami. - Wszystko jest już gotowe?
- Wstrzymaj konie, synu - uspokoiła go Marika. - Pia mówiła przecież, że zadzwoni, kiedy ją wypiszą. Dzwoniła?
- No nie... - Wasyl zatrzymał się w rozpędzie. - Ale i tak pojadę, nie wytrzymam tutaj!
- Ta cielęcina ma już chyba dość! - wrzasnęła Agata z kuchni. - Moritz, nie wyżeraj kremu jogurtowego!
- Ja nie wyżeram, ja degustuję! - oburzył się Moritz.
W tym momencie odezwała się komórka Wasyla. Odebrał i wyrzekł zaledwie trzy słowa:
- Tak? Już? Lecę!
I poleciał, promieniejąc łuną szczęścia.
- Oby moja córka znowu nie zgłupiała i nie dała mu kosza - rzekła Marika patrząc na zamykające się za nim drzwi.
- Wtedy sama jej przyłożę - odparła Agata znad brytfanki z cielęciną. - Patelnią w łeb.
Pia czuła się na poły rozbawiona, a na poły rozanielona, bowiem Marcin obchodził się z nią niczym z wazą z epoki Ming. Zabrał jej nie tylko torbę z rzeczami, ale także torebkę, a mało brakowało by w rozpędzie wydarł jej z dłoni także paczkę chusteczek higienicznych, żeby się czasem nie zmęczyła jej niesieniem. A najchętniej zaniósłby Pię osobiście, na własnych rękach do samochodu.
- Marcin, spokojnie, ja się naprawdę dobrze czuję - hamowała go. - Nie musisz mnie prowadzić pod rękę.
- Jesteś pewna? - spojrzał na nią z troską, otwierając i przytrzymując drzwi wyjściowe.
- Absolutnie - odparła. - W maratonie bym może jeszcze nie startowała, ale poza tym nic mi nie dolega.
Na dworze padał śnieg. Grube płatki wirowały w stożkach światła pod latarniami, i pokrywały świat białą, miękką powłoczką. Pia uniosła twarz i wystawiła język.
- Co robisz? - zapytał Wasyl.
- Łapię śnieg - odparła. - Nigdy tego nie robiłeś, gdy byłeś dzieckiem?
Uśmiechnął się, po czym sam wywalił język, zwracając twarz ku niebu.
- Zimne! - stwierdziła Pia.
- I smakują jak woda - dodał Marcin.
Parsknęli śmiechem, który poniósł się w ciszy zimowego wieczoru, a potem popatrzyli na siebie.
- Pia ja, ten... Ta laska, wiesz, to zdjęcie... - zaplątał się Wasyl.
Pokręciła głową, patrząc na niego z czułością. Miał płatki śniegu na rzęsach i na włosach.
- Nieważne.
- Ważne - uparł się. - Nie chcę, żeby nas jeszcze coś dzieliło.
- Nic nas nie dzieli - powiedziała miękko, przytulając się do niego.
- Nie? - Marcinowi serce tłukło się w piersi jak oszalałe. Nigdy przedtem tak się nie czuł.
- Nie. - Dotknęła jego policzka, szorstkiego od zarostu i pocałowała go w usta. - Wierzę ci. Wierzę w ciebie.
Zajrzała w jego oczy i pomyślała, że wyglądają teraz jak morze. Morze miłości.
A potem nie myślała już o niczym, tonąc bez reszty w słodyczy jego pocałunków.


___________________________________________________________________________
Prezentujemy kolejny rozdział tego wstrząsającego opka :D Powoli zbliżamy się do końca, ale wspólnie zostajemy jeszcze na Siostrzyczkach i planujemy sequel El Santo del Inferno, który pojawi się niebawem. 
                                                                        Pozdrawiamy
                                                                                              Fiolka&Martina :)




czwartek, 23 maja 2013

Rozdział 18


Przetrawiwszy w umyśle oraz sercu informację otrzymaną od Heidda, Marika opuściła posterunek przy łózku śpiącej córki i, zapowiedziawszy Heiddowi, że jeśli Pii coś się stanie to czekają go straszliwe konsekwencje, znalazła Agatę, która właśnie kończyła nocny dyżur. Usiadły obie nad kubkami kawy w przyszpitalnym barze.
- Wphaaaa... aaaaadłam do Pii wczoraj - wyjaśniła Agata, ziewając jak hipopotam nilowy. - Ale tam Wasyl siedział i nie chciałam im przeszkadzać. No a potem zasnęła, a ja miałam dyyyhhhhyyyyaaa... Przepraszam. Dyżur.
Marika, nic nie mówiąc, popijała kawę, a minę miała jak chmura gradowa. Nawet zaspana świadomość Agaty zdołała zarejestrować, że coś musiało się stać i nie było to nic dobrego.
- Co z nią? - Agata momentalnie oprzytomniała. - Coś się stało w nocy? Jakieś załamanie? No niechże pani mówi!
- Heidd wie już co jej jest - odparła Marika jakimś dziwnym tonem.
- Co?!
- Arszenik.
- Co? - Agata mało nie zadławiła się kawą. - Pani żartuje?
Marika popatrzyła na przyjaciółkę swojej córki.
- Wyglądam na ubawioną?
- Jezu Chryste, niech pani nie mówi, że to znowu ta gnida - Agata wczepiła palce obu rąk we włosy, formując sobie na głowie coś na kształt strzechy, potraktowanej nagłym wyładowaniem atmosferycznym.
- Obie chyba wiemy, że tylko jeden człowiek mógł wpaść na taki pomysł - rzekła Marika cierpko.
- Noż kurwa jego mać! - ulżyła sobie gromko po polsku Agata. - Dosyć tego! Trzeba wyrwać tego chwasta z korzeniami! Jesli Pia nie potrafiła, my to zrobimy za nią! U mnie, dziewiąta wieczór, trzeba się naradzić! Akurat przyjedzie Lily z tym jej bramkarzem, więc będzie więcej mózgów do myślenia!
- Sama chciałam to zaproponować - rzekła Marika spokojnie. - Czytasz mi w myślach. Jeszcze tylko z kimś porozmawiam...
W głosie pani Bartmann zgrzytnęło coś tak morderczo złowieszczego, że Agata wolała nie dociekać z kim mianowicie ona chce rozmawiać. Miała tylko niejasne wrażenie, że ów rozmówca może nie wyjść z tego żywy.
Po rozstaniu z Agatą Marika udała się do domu, aby przygotować się do owej konwersacji. Zaczęła od drzemki, aby być w pełni sił, wypocząwszy zaś wzięła prysznic, przyodziała się w elegancki acz stonowany kostium, uczesała się, umalowała i, wyglądając w pełni profesjonalnie, jak na dyrektorkę teatru przystało, pojechała do pracy.
Tam bez żadnych skrupułów zwaliła swej zastępczyni, miłej, energicznej dziewczynie, całą papierkowo-administracyjną robotę na głowę (co ta, znając sytuację szefowej przyjęła ze zrozumieniem), po czym, usiadłszy wygodnie za biurkiem, wezwała dyrektor artystyczną.
- Schmidt jest? -zapytała bez wstępów.
- A jest - odparła artystyczna z niechęcią. - Podrywał przed chwilą jakąś chórzystkę za kulisami.
Marika zacisnęła szczęki. O cham niemyty...!
- Złap Dennisa i powiedz mu, żeby szukał sobie kogoś nowego w tym jego świątecznym show - poleciła. - Reżyserowi "Wild Party" powiedz, żeby wstawił chłopaka z drugiej obsady do pierwszej, na jakiś czas, a ty rozpisuj casting na Burrsa.
- Mamy jakiś problem ze Schmidtem? - zdziwiła się sekretarka.
- Schmidt jako artysta właśnie przestał istnieć - oznajmiła dobitnie Marika. - Przyślij go do mnie. Natychmiast.
Artystyczna tylko uniosła brwi i ruszyła ku drzwiom.
- Byłabym zapomniała - zatrzymała ją szefowa. - Poproś Lenę, żeby mi znalazła tę specjalną laskę, ona wie którą. Kłopoty z kolanami mi się odzywają.
Dyrektor artystyczna wyszła z gabinetu, przetrawiając usłyszane informacje.
Marcel pojawił się jakieś dziesięć minut później, eksponując w rozpiętej dżinsowej koszuli wydepilowaną klatę i podzwaniając licznymi łańcuchami na szyi. W Marice błysnęło skojarzenie z lat osiemdziesiątych, kiedy to odwiedziła komunistyczną wówczas Polskę. Podobnie odzianych panów widziała wówczas pod sklepami dewizowymi "Pewex", a zwali się oni cinkciarzami.
- Coś się stało? - zapytał, kierując na nią niewinne spojrzenie wielkich niebieskich oczu.
- Nie pieprz, proszę - rzekła głosem suchym, jak pustynia Gobi w lipcu. - Dobrze wiesz co się stało.
- Ale ja nie rozumiem o co chodzi - uśmiechnął się, próbując na niej swego chłopięcego wdzięku.
- Moja córka, na której podobno tak ci zależało, jest w szpitalu - Marika z wysiłkiem powstrzymywała się od rozbicia temu padalcowi czaszki przyciskiem do papieru.
-Słyszałem, to smut...
- Milcz! - wrzasnęła straszliwie. - Wiesz, co spowodowało jej chorobę? Trucizna! Znajdująca się w czekoladkach, które Pia dostała od ciebie!
Marcel pobladł jak giezło.
- Nie sądzi pani chyba, że ja mógłbym truć Pię arszenikiem - rzekł, siląc się na kpiący ton.
- O, dziękuję ci uprzejmie - Marika wyszczerzyła zęby w złym uśmiechu. - Właśnie dostarczyłeś mi ostatecznego dowodu własnej winy.
- Nie rozumiem? - wybełkotał.
- Powiedziałeś: arszenik. Skąd wiedziałeś?
- Pani przecież mó...
- Nie, idioto, nie mówiłam. - Wstała zza biurka i podeszła do niego. Marcel skurczył się, jakby chciał zniknąć pod tureckim dywanem, leżącym na podłodze.
- Ja nie chciałem jej skrzywdzić, ja tylko chciałem, żeby ona mnie chciała! - kwiczał, oblewając się zimnym potem. - Żeby zapomniała o tamtym gorylu i zauważyła, jaki jestem fajny i przystojny i w ogóle...
- Słuchaj no, gnido - Marika złapała Schmidta za poły koszuli i potrząsnęła nim jak worem kartofli. - Nie jesteś wart jednego włosa z głowy mojej córki! A temu gorylowi możesz co najwyżej buty pastować!
- Ja nie, ja nie ja nieeee... - pokwikiwał.
- Kto ci podsunął ten pomysł? - znowu nim potrząsnęła. - Gadaj!
- Bbbbo ja... bbbbo ja się upiłem i w barze on przyszedł i postawił mi drinka i powiedział, że ma sposób i dał mi arszenik, ale ja nie chciałem nikogo zabić, niech mnie pani nie wydaje policji, on powiedział, że ona mnie pokocha jak się nią zaopiekuję, ja naprawdę nie chciałem! - wyrzucił z siebie jednym tchem.
- Kto?!
- Fe... fe... fe... Felix. Felix Wagner.
Marika odsunęła się od Marcela, ocierając ręce o spódnicę, jakby dotknęła czegoś obrzydliwego.
- Nie wydam cię - rzekła.
- Nie? - w oczach Schmidta zabłysła radość.
- Nie. Sam pójdziesz na policję i grzecznie powiesz im, to co mnie.
- Ale ja nie mogę! - zajęczał. - Moja kariera artystyczna, co z nią będzie?
- Twoja kariera artystyczna jest już skończona - oznajmiła Marika. - Nie zatrudnią cię w żadnym szanującym się teatrze w Europie, możesz być o to spokojny. Na Amerykę zresztą też bym za bardzo nie liczyła. A teraz marsz na policję.
Podniosła słuchawkę interkomu.
- Pepe, pozwól no tu na górę - powiedziała.
Po chwili do gabinetu wszedł wysoki, dobrze zbudowany facet, ubrany w czarne bojówki i bluzę tegoż koloru. Głowę miał łysą, nos mały i zadarty, z nasadą zaklęśniętą jak u mopsa i czarne, niespokojne oczka.
- Tak, szefowo? - zapytał.
- Pepe, pan Schmidt wybiera się na najbliższy komisariat. Dopilnuj, żeby tam trafił, na pewno wszedł do środka i załatwił co potrzeba.
- Tajest - odparł Pepe, świdrując Schmidta tymi swoimi oczkami.
- Znasz Pepe, Marcel? Chroni teatr już od lat, a teraz odprowadzi ciebie. Tylko nie próbuj niczego głupiego, bo Pepe szybko się denerwuje i łatwo wpada w szał.
- No - ochroniarz wyszczerzył białe zęby. - Jak ten obrońca Realu, dlatego mówią na mnie Pepe. Czasami totalnie mi odbija i mogę wtedy kogoś skopać.
Marcel przełknął nerwowo ślinę.
- Idźcie już - zażądała Marika. Miała ochotę zdezynfekować sobie gabinet, skażony obecnością tego plugawca.
Wasyl krążył po mieszkaniu jak lew po klatce. Był zdenerwowany, nie, wkurwiony niemiłosiernie, uczucie to zaś brało się z potężnego poczucia bezradności. A on nie cierpiał być bezradny. Był przyzwyczajony do działania. Jest problem, to trzeba go rozwiązać, wziąć się z życiem za bary i walczyć, a nie siedzieć na zadku.
A tymczasem nie mógł nic zrobić. Wprawdzie stan zdrowia Pii zaczął się wyraźnie poprawiać, rokowania były dobre, ale faktem jest, że ona cierpiała, a on mógł tylko na to patrzeć. Kiedy był u niej koło południa przywołał na gębę uśmiech, ale w środku wszystko mu wyło. Nie pomógł nawet trening i wysiłek, wrócił wieczorem do domu tak samo nieszczęśliwy, jak z niego wyszedł.
Teraz miotał się po mieszkaniu, kopiąc bogu ducha winne meble, rzucając przedmiotami i klnąc tak, że niejeden marynarz słysząc to zarumieniłby się jak panienka. Zaczął właśnie rozważać walenie łbem o ścianę, gdy z opresji wybawił go dzwonek.
Marcin przybrał wyraz twarzy człowieka cywilizowanego i poszedł otworzyć.
- Musimy porozmawiać - Marika, wspierająca się na eleganckiej laseczce, jak zwykle była rzeczowa i opanowana.
- A coś się stało? Niech pani wejdzie - Wasyl przypomniał sobie o dobrym wychowaniu.
Usiedli w salonie.
- Słuchaj synu, wiem o tym od rana, ale nie chciałam ci mówić wcześniej - Marika ujęła dłoń Marcina. - Masz dość... emocjonalną naturę, wolałam, żeby to się odbyło, kiedy będziesz w domu.
- Ale co się stało? Niech pani wali! - Wasyl czuł, jak w głębi jestestwa lęgnie mu się jakieś paskudne przeczucie.
Marika wzięła głęboki oddech i opowiedziała Marcinowi wszystko o truciźnie, Marcelu i Feliksie. Wysłuchał całej historii do końca, ze szczękami zaciskającymi się coraz mocniej, potem złapał się za głowę, wreszcie zerwał się z kanapy jak wyrzucony sprężyną, rycząc straszliwym głosem wszelkie najohydniejsze przekleństwa znane w języku polskim, angielskim, niemieckim i francuskim.
- Że ja tej różowej gnidy nie zatłukłem w tej knajpie! - wył. - Że ja Pię wypuściłem z rąk! Pozwoliłem, żeby ją skrzywdzili! Jestem debilem!
Wyczerpany tym potokiem samokrytyki, opadł z powrotem na kanapę i chwycił się oburącz za głowę.
- Ale tego Felixa to ja zabiję - spojrzał na Marikę, a w jego oczach drgała straszliwa furia.
- Spokojnie synu - pani Bartmann wydawała się niewzruszona. - Felixa zabijesz, a odpowiesz jak za człowieka. Nie warto.
- Przecież nie może mu to ujść na sucho! - wybuchł. - Nie pozwolę, żeby on jej wciąż zagrażał, już i tak dałem dupy, ale teraz już tego nie zrobię! Pia musi być bezpieczna, a nie będzie, dopóki ten złamas jest w pobliżu!
- Racja, synu, Pia musi być bezpieczna - rzekła Marika spokojnie. - I będzie, a my o to zadbamy, ale nie piąchą. Rozumiesz?
Marcin patrzył na nią, a w oczach zapalały mu się iskry zrozumienia.
- Jasne! Oczywiście!
Marika odetchnęła z ulgą.
- Cieszę się niezmiernie, że doszliśmy do porozumienia - powiedziała. - Podnoś się, chłopcze, jedziemy na naradę wojenną do Neumayerów.
- Wciąż mam na ogonie papsa od tego skurwysyna - ostrzegł Marcin. - Wyjątkowo uparte ścierwo. Mogę spróbować go zgubić...
Marika ogarniała sytuację umysłem zaledwie przez chwilę.
- To nie będzie potrzebne - rzekła. - Kiedy wyjdę, odczekasz pół godziny i pojedziesz do Teatru Bez Nazwy. Ubrany wieczorowo, bo mamy w salach jakiś celebrycki iwent, ale nic zdrożnego, Felixowi to się nie przyda nijak. Wchodzisz głównym wejściem, on za tobą nie wejdzie, gwarantowane.
- A jak spróbuje?
- To będzie łowił swój sprzęt w Łabie. Ty mi nie przerywaj, tylko słuchaj co mówię. Pójdziesz nie na górę, do sali balowej, tylko za kulisy. Korytarzem dla pracowników. Do garderób. Tam ci zmienimy wygląd i będziesz mógł spokojnie pojechać do Agaty.
Wasyl kiwnął głową.
- To jesteśmy umówieni - z tymi słowy Marika wymaszerowała z mieszkania.
Marcin rzucił się ku szafie, wyrwał z niej jeden z niewielu posiadanych garniturów, wbił się w niego, po czym okazało się, że zostało mu jeszcze 25 minut. Przeczekał je z zaciśniętymi zębami, obiecując sobie w duchu, że jak w końcu dorwie Wagnera, to przyłoży mu tak, że ten w locie z głodu zdechnie.
Wreszcie zegar pokazał upragnioną informację: pół godziny minęło. Wasyl wypadł z mieszkania, nieomal wyrywając drzwi z zawiasów, łypnął w przelocie okiem na zamknięte i ciche mieszkanie Pii i popędził do samochodu. Ruszył z piskiem opon, po czym przypomniał sobie, że nie powinno mu się spieszyć, bo oficjalnie wcale nie udaje się na naradę dotyczącą kobiety, którą kocha, tylko jedzie na jakiś durny spęd dla celebrytów. Z nadludzkim wysiłkiem zwolnił i w tempie relaksacyjnym dojechał pod teatr.
Przez hall na dole i foyer udało mu się przejść spokojnym krokiem, ale gdy tylko zamknął za sobą drzwi z napisem "Tylko dla pracowników" nie wytrzymał i puścił się sprintem. Wyhamował dopiero przed drzwiami do pierwszej garderoby.
- Tutaj proszę - Marika wychylała się zza zupełnie innych drzwi.
Za nimi kryła się, rzecz jasna, garderoba jakiejś gwiazdy i to w dodatku kobiety, Marika jednak nie była w niej sama. Przed wielkim lustrem nieduża dziewczyna w okularach rozkładała przybory do charakteryzacji, a obok wieszaków stała chuda kobieta z czarną suknią w dłoniach.
Osłupiały nieco Wasyl został wciągnięty do środka i zanim się obejrzał, już siedział przed lustrem, rozdziany do majtek, a Marika i dwie obce kobiety omawiały szczegóły jego charakteryzacji.
- Jego za kobietę? - pani od makijażu podniosła Wasylowi palcem podbródek i przyjrzała się jego twarzy z powatpiewaniem. - No trudno będzie, dobrze, że chociaż ogolony.
- Nie musi wyglądać zupełnie jak kobieta - odparła Marika. - Jest taki transik, Edith, co się włóczy po imprezach, akurat jego gabarytów, czasami chodzimy razem do kosmetyczki, albo na kawusię. Ktoś patrzący z daleka może ich pomylić.
- Ale jak to za kobietę?! - zaprotestował Marcin. - I dlaczego nikt mnie tu nie pyta o zdanie?
Wszystkie trzy panie popatrzyły na niego potepiająco.
- No wie pan - rzekła charakteryzatorka. - Niech pan to przyjmie jak mężczyzna, zamiast marudzić!
- Dla kobiety swego życia pan się nie poświęci? - poparła kostiumolog.
- Skąd one to wiedzą? - zapytał Wasyl ze zgrozą, wpatrując się w Marikę.
- Są dla mnie jak rodzina - odparła Marika spokojnie. - Nie dałabym rady rozkręcić teatru, kiedy mój szczęśliwie już były mąż raczył się ulotnić w siną dal, gdyby nie one. Pomagały mi we wszystkim, łącznie z wychowaniem Pii.
Marcin zamilkł i grzecznie pozwolił się oglądać. Charakteryzatorka szybko wybrała kosmetyki i spojrzała na jego pierś.
- Ja nic nie mówię, ale czy te włosy mu nie będą wystawać z dekoltu? Może wydepilować?
- Nie! - wrzasnął Wasyl straszliwie, zasłaniając tors rękami. - Żadnych takich! Nie pozwalam!
- Szkoda byłoby takiego futra - mruknęła kostiumolog, opierając się z rozmarzeniem o stojak z odzieżą. Wyprostowała się szybko, spiorunowana spojrzeniem szefowej.
- Lena, zamiast się gapić, gdzie nie powinnaś, lepiej dawaj tę kieckę - zarządziła Marika. - A depilować nie trzeba, ta suknia ma stójkę.
- Ale czy on w nią wejdzie? - Lena przyjrzała się z powątpiewaniem aksamitnej sukni.
- Wejdzie, wejdzie to na Evę szyte, ona wielka jak kolubryna - pouczyła charakteryzatorka.
- Fi ma rację - poparła Marika. - Eva ma ile, sto osiemdziesiąt trzy? No to te trzy centymetry różnicy nie grają roli, zwłaszcza, że szmata ma obfity tren.
- Ale on ma bary jak szafa - Lena nie czuła się przekonana.
- A Eva ma cycki i to wcale nie takie małe. Co jej się opina na cycach, jemu się rozciągnie na barach. Ubierajcie go i malujcie, jazda!
Nie minęło wiele czasu, a Marcin został odziany w aksamitną szatę, umalowany i przystrojony w blond perukę w stylu Marylin Monroe.
- No nieźle - rzekła Marika, mrużąc oczy.
Wasyl spojrzał w lustro i odebrało mu dech. W odbiciu widział nie siebie, tylko jakieś wielgachne i niemożebnie szpetne babsko z grubo upudrowaną twarzą i czerwonymi ustami, układającymi się w kuszący dzióbek. Gdyby zobaczył takie w naturze ani chybi uciekłby z wrzaskiem.
- No dobra, ale co my zrobimy z tymi jego płetwami? - zapytała Lena. - Eva ma wielką stopę, ale przy nim i tak malutką. Nie posiadam na stanie damskiego obuwia w tak gigantycznym rozmiarze.
Trzy Walkirie popatrzyły z naganą na stopy Marcina, mające, istotnie, bardzo słuszne rozmiary.
- No ale graliśmy "Rocky Horror Show" - wytknęła Marika.
- Ale nikt tam takiego numeru nie nosił - odparła kostiumolog. - Pamiętałabym.
- Czekajcie! Mam! - wykrzyknęła Fi. - Pamiętacie tego wielkoluda, co grał u nas oficera w "Napoleonie"? Jego buty powinny pasować, a z daleka ujdą za damskie! Takie szpiczaste czubki mają!
Wybiegła z garderoby, by po dłuższej chwili powrócić z parą czarnych oficerek.
- Proszę! Niech pan przymierzy!
Marcin spróbował się schylić, ale czarna kiecka, opięta na jego klacie do granic możliwości, zatrzeszczała alarmująco.
- Nie schylaj się! - wrzasnęły kobiety unisono.
Obuły go, zasadziły mu na głowę czarny kapelusz, po czym Lena kazała mu stanowczo przywdziać jeszcze rękawiczki.
- Te rączki jak u grabarza trzeba zasłonić - orzekła stanowczo.
Marcin, mamrocząc pod nosem coś o wrednych jędzach, posłusznie wbił dłonie w aksamitne rękawiczki.
- Ślicznie - orzekła Marika, biorąc się pod boki. - Lena, dawaj to futro.
Lena posłusznie podała wielkie i bardzo kudłate futro w kolorze różowym, zrobione z czegoś, co przypominało cieniutkie piórka.
- O Chryste - jęknął Wasyl. - No nic...
Mężnie przywdział różowe futro i spojrzał na Marikę.
- Jedziemy - oznajmił stanowczo.
Kiedy dotarli do Neumayerów, wszyscy pozostali członkowie rady wojennej, z Tytkiem i Lily włącznie, siedzieli już przy stole kuchenym, przy którym, jak twierdziła Agata, najlepiej jej się myślało. Moritz naparzył tureckiej herbaty i zaserwował ją w ozdobnych, pękatych szklaneczkach, Agata zaś, aby się czymś zająć, stawiała na stole kolejne przekąski, również wschodniej proweniencji, jako, że Moritz przechodził akurat fazę turecką, równolegle zresztą z fazą czarnego kryminału.
Ze zdenerwowania gospodyni wywlekła na stół prawie wszystko, co miała, było tam zatem rachatłukum, migdały i orzechy w cukrze i cynamonie, sucha konfitura, chałwa, migdały w jakieś tajemniczej, białej i miemożebnie słodkiej warstewce, baklava i mnóstwo innych tajemniczych słodkości, złożonych głównie z miodu i bakalii.
- Mamo, opanuj się, kto to wszystko zje? - protestowała Lily. - Przewidujesz wizytę pułku wojska?
Tytek nic nie mówił, patrzył tylko na ukochaną,, myśląc, że ślicznie wygląda, kiedy się tak irytuje.
- Muszę czymś zająć ręce - oznajmiła twardo Agata, grzebiąc w czeluściach kredensu.
- To jest narada wojenna, a nie kinderbal u sułtana - Lily nie wydawała się przekonana.
- Mózg, moja droga - rzekł Moritz, spowity we wzorzysty, turecki szlafrok - zużywa mnóstwo kalorii na myślenie. Będziemy ich potrzebować, gdy w naszych umysłach będzie się gotować niczym rosół w kotle, plan zniszczenia Felixa.
- Jezu, tato...
- Słucham, córko?
- Czy musisz przemawiać, jakbyś się najarał?
Agata gwałtownie odwróciła się od kredensu.
- Lily! Jak ty się zwracasz do ojca?! - krzyknęła. - Czy wy wszyscy musicie mnie dodatkowo denerwować?
W tym właśnie momencie ktoś zadzwonił do drzwi.
- Ja otworzę - Moritz zniknął na korytarzu, wlokąc za sobą majestatycznie wzorzysty tren szalfroka.
Po chwili wrócił, prowadząc za sobą dwójkę gości i zagryzając wargi w tłumionym śmiechu.
- Pani Bartmann, dobrze, ze pani jest, ja już tu z nerwów wytrzymać nie mogę, a jeszcze rodzina mnie dobija, zaraz - Agata przerwała nagle potok wymowy. - A kim pani.. pan... osoba jest?
Wasyl, do którego skierowane było to pytanie, nie odpowiedział, ponieważ stał jak wmurowany i wpatrywał się w siedzącego za stołem Przemka. Przez chwilę miał ochotę zapaść się pod ziemię. Rany boskie, żeby go kumpel widział, w damskich fatałaszkach i tym durnym różowym futerku!
- Tytek, co ty tu robisz? - zapytał słabo.
Bramkarz przez chwilę nie był w stanie odpowiedzieć, bo zakrztusił się kawałkiem rachatłukum. Lily bez namysłu przyrżnęła mu w plecy aż zadudniło, Agata stała i patrzyła na Marcina kompletnie osłupiała, a Moritz, równie oszołomiony, lał herbatę obok szklanki, tworząc malowniczą kałużę na szafce.
- Wasyl? - zionął Przemysław odzyskawszy dech.
- Wasyl? - wykrzyknęła równocześnie Agata.
- Wasyl? - zdziwiła się Lily.
- Wasyl? Znaczy pan Wasyl? Aua! - Moritz wreszcie zdołał nalać sobie herbaty na obutą w miękki kapeć stopę.
- No Wasyl, Wasyl - powiedziała niecierpliwie Marika. - Możecie przestać głupieć? Mamy robotę.
- Ale co ty masz na sobie? - Tytek oglądał przyjaciela z niedowierzaniem.
- To jest kamuflaż - odparł Marcin z godnością. - Mam papsa na ogonie, musiałem zmylić ślady.
- Moritz, coś ty narobił? - Agata dopiero dostrzegła ocean herbaty na blacie szafki. - Pościeraj to, na miłość boską i nalej im herbaty, tylko tym razem do szklanek!
Skarcony, posłusznie sięgnął po ścierkę, tymczasem Wasyl i Marika zajęli miejsca przy stole.
- Wasyl, a może cyknąć ci fotkę? - zachichotał Tytoń. Ułamek sekundy później mała rączka ukochanej trzasnęła go karcąco w potylicę.
- Nie waż mi się z niego śmiać! - rzekła stanowczo Lily. - On się poświęca dla ukochanej kobiety!
Marcin spojrzał na Lily z wyraźną wdzięcznością, Przemek zaś z wyrzutem.
- Też się chciałem dla ciebie poświęcić, to nazwałaś mnie idiotą - rzekł z urazą.
- No jeśli nie widzisz różnicy... - zaczęła Lily, ale nie skończyła, bo w tym momencie Marika zastukała stanowczo wziętym z suszarki tłuczkiem do mięsa w stół.
- Cisza! - zarządziła. - Zajmijmy się naszym problemem!
- A ten problem to? - zapytał Moritz. - Wybaczcie, ale chyba zgubiłem wątek.
- Ten problem - rzekł Marcin przez zęby - to Felix Wagner.
- Otóż to. Musimy sprawić, żeby ta gnida wylądowała za kratami na bardzo długo. - Marika wzniosła w górę palec wskazujący.
- Chwila, a zeznania tego jak mu tam, co takie paskudne gajery nosi, nie wystarczą? - wtrąciła się Agata.
- Podżeganie i to nawet nie do zabójstwa. Jak dwa lata dostanie, to już będzie dobrze - pani Bartmann pokręciła głową.
- Trzeba wyciągnąć coś grubszego - Marcin zdjął perukę i położył na stół. - Czym on się właściwie zajmuje?
Marika westchnęła.
- Zaczynał jako dziennikarz w brukowcu. Wzbogacił się, podobno na spekulacjach giełdowych i z gryzipióra stał się właścicielem tego bajzlu. Oraz biznesmenem, ma jakąś tam firmę, ale Bóg jeden wie, czym ona się zajmuje.
- Jakoś nie podejrzewam, żeby Felix zajmował się wyłącznie legalnymi interesami - mruknęła Lily. - Jeśli znajdziemy kogoś, kto wie coś o jego aferach, może uda nam się poszczuć na niego policję?
- Jego żona? - zasugerowała Agata. - Co o niej wiemy?
- Była sekretarką wspólnika Pii, bardziej dzięki cyckom, niz kwalifikacjom - przemówił znienacka Moritz. - Felix odwiedzał Pię w pracy, a potem zaczął odwiedzać także Sarah. Która, jak wiemy, skutkiem tego odwiedzania zaszła w ciążę. Dlatego została panią Wagner, bo kochanek to on w ogóle miał więcej. Głupia jak but, ale wieść niesie, że wykradała z kancelarii informacje dla Wagnera. Może coś wiedzieć.
- A skąd ty to wiesz? - Agata spojrzała na męża podejrzliwie.
- Ma się te umiejętności detektywa - rzekł wymijająco Moritz.
- Fajnie, ale jak skłonimy ją do zeznań przeciw mężowi? - Marcin był sceptyczny.
- Prosto - odezwał się Tytek. - Z tego co mówicie, facet cierpi na syndrom wędrującego fiuta. Mogę się założyć, że w tej chwili też ma kochanki. Należy je wyśledzić, cyknąć zdjęcia Feliksa w akcji i wysłać je małżonce.
W głowie Marcina jął rodzić się szatański plan.
- Słuchajcie, a jakby tak pogadać z tym papsem, co mi się wozi na dupie i mu zapłacić, żeby teraz szwendał się za tą mendą?
- Dobre, dobre, pokonamy Wagnera jego własną bronią - Agata zatarła ręce.
- Umiesz myśleć, synu - pochwaliła Marika. - Ja bym jeszcze sugerowała, przyjrzeć się innym pracownikom tego jego piśmidła. Na przykład...
Tu przerwała, bo słuchający jej Przemek wpakował sobie do ust kawałek baklavy, po czym zamarł, porażony. Lepka, gęsta, skondensowana słodycz zalewała jego kubki smakowe, gustujące raczej w potrawach wytrawnych. Próbując je uratować chwycił najbliższą szklankę z herbatą i pociągnął tęgi łyk. Na jego nieszczęście była to szklanka Moritza, zawierająca w sobie pięć kostek cukru. Przez chwilę siedział z wydętymi policzkami, nie wiedząc co robić, pluć na stół, czy szukać kwiecia doniczkowego, wreszcie zebrał się w sobie i przełknął ten syrop.
Reszta biesiadników przyglądała mu się w milczeniu, dziwnym wzrokiem.
- Ma pani śledzia? Albo ogórki w occie? - zapytał Agatę żałośnie. - Zalepiłem się...
Agata bez słowa sięgnęła do lodówki i wyciągnęła z niej słoik ogórków kiszonych.
- Masz. Pani Mariko, na przykład kto?
- Pools? Jako naczelny tego szmatławca może coś wiedzieć o interesach Wagnera.
- A to całkiem niewykluczone - Agata w zamyśleniu postukiwała migdałem w cukrze o talerzyk. - Pia coś mówiła, że ten sukinsyn używa naczelnego do różnych rzeczy. Jeszcze byli wtedy małżeństwem.
- Pools? To ten co się tak Lewandowskim strasznie podnieca? - Lily popatrzyła pytająco na Przemka, który pochłaniał właśnie kolejnego ogórka.
- Na mnie nie patrz - powiedział, przełykając. - Ja nie czytam niemieckich gazet.
- No ten - powiedział równocześnie Wasyl. Od makijażu zaczęły go swędzieć oczy.
- Wkręćcie go, że Wagner próbuje zaszkodzić Lewemu - podsunęła Lily w natchnieniu. - Że Lewy strasznie się przejął tą aferą z burdelem! Wasyl, wy się przecież znacie! Niech ktoś powie Poolsowi, że ty i Lewy jesteście przyjaciółmi! Przemek, ty powiesz, tobie uwierzy!
Przemysław kiwnął tylko głową, nie mogąc odpowiedzieć inaczej, jako że usta miał zapchane ogórkami.
- Dobra, to Tytek idzie do Poolsa, ja docisnę tego paparazziego - zarządził Wasyl. - Byłoby dobrze, gdyby ktoś jeszcze powęszył wokół Wagnera i poszukał innych haków. Moritz, może ty?
Agata spojrzała z powątpiewaniem na swego męża, zajętego w skupieniu wydlubywaniem bakalii z baklawy.
- Czy ja wiem? - mruknęła. - Chociaż z drugiej strony Wagner zawsze uważał go za półgłówka, więc nie będzie nic podejrzewał.
- Za długo, powtarzam, za długo pozwalaliśmy, żeby ten skurwysyn rozwalał życie Pii - oznajmił stanowczo Marcin. - Idiota ze mnie, po tym napadzie powinienem był coś zrobic, wszyscy powinniśmy byli. On ją nękał, rozpieprzał jej życie, a myśmy tylko patrzyli, jak osły. Ale z tym już koniec!
Rąbnął urękawiczoną pięścią w stół, aż zabrzęczało szkło.
- Nie pozwolę aby ją jeszcze kiedykolwiek skrzywdził!
W tej chwili, mimo makijażu i sukienki, zdał się wszystkim podobny do gniewnego greckiego herosa.
_______________________________________________________________________________
Napiszemy krótko. Dzisiejszy odcinek sponsoruje piosenka Sweet Transvestite- Rocky Horror Picture  Show oraz ten(ta?) uroczy jegomość :D Doktor Frank N-Furter! 

Czyż nie jest słodki? ^^
Miłego czytania!
                 Fiolka&Martina :)


wtorek, 14 maja 2013

Rozdział 17


Szósty grudnia tego roku był wyjątkowo paskudnym dniem. Ołowiane chmury, przybyłe gdzieś znad Morza Północnego, zasłoniły niebo, po czym jęły wypuszczać ze swego ponurego łona lodową zupę, która nie była ani deszczem, ani śniegiem. Raczej czymś pomiędzy. Było ciemno, zimno i absolutnie nieświątecznie, mimo tej całej gwiazdkowej iluminacji jaką już obwieszono Hamburg.
Marika Bartmann z roztargnieniem przyglądała się próbie świątecznego show muzycznego, toczącej się właśnie na scenie, większość mocy przerobowych mózgu mając zajętych problemem swojej córki. Nie podobało jej się to wszystko, stwierdziła w duchu, ogarniając spojrzeniem wygłupiającego się Marcela, przebranego za renifera.
Na przykład ten Schmidt. Niby sympatyczny i miły, latał do Pii codziennie, czekoladki przynosił, rozmową zabawiał i starał się być pomocny, gdy Pia chorowała, a chorowała ostatnio cały czas. No cudowny facet, mógłby ktoś rzec, a tymczasem Marika czuła wyraźnie, że pod cienką warstewką uczynności i ciepła kryje się łajza, miękki jak ślimak i wybitnie egoistyczny. Bała się, że jej córka, pogrążona w zamęcie sprzecznych uczuć, może czasami paść tej łajzie w objęcia. Marika wprawdzie nie chciała być nadgorliwą, kontrolującą matką, to w końcu jest życie jej córki i jej decyzje, ale wiedziała, że nie może pozwolić Pii na taki błąd.
Wiedziała, ponieważ sama go kiedyś popełniła.
Kiedy była jeszcze młodą dziewczyną, marzącą o karierze aktorki musicalowej, wyjechała za granicę, aby uczyć się tańca. W ciepłym słońcu południa Europy studiowała, pracowała i bawiła się. Podczas jednej z takich szalonych letnich nocy, o szczegółach której nigdy nie opowiedziałaby Pii, choć ta była już dorosła, Marika poznała młodego, obiecującego piłkarza. Pamiętała dotąd jego gorące wargi, silne ciało i mądre, bursztynowe oczy, pamiętała smak pierwszych pocałunków wymienianych pod kwitnącym jaśminem, oraz smak wszystkich następnych. Była wtedy na ostatnim roku swoich tanecznych studiów i kiedy zdała egzamin końcowy... No właśnie.
Spakowała wtedy walizki i wróciła do Niemiec, zrywając kontakt z tym mężczyzną, wmawiając sobie, że to była tylko krótkotrwała przygoda. Ażeby sobie udowodnić, że tamto uczucie przeminęło, związała się z innym. Z ojcem Pii, który bardzo szybko okazał się największym idiotą, jakiego wydała niemiecka ziemia. Po kilku latach znudziła mu się szczęśliwie zabawa w dom, więc zniknął, zostawiając Marikę z małą córeczką i stosem długów do spłacenia. Wyszła z tego, spłaciła długi, założyła teatr i nigdy już nie pozwoliła, by decydował za nią strach. Miała pozwolić, by strach decydował za jej córkę? O nie!
Wasyl przypominał jej nieco tamtego mężczyznę, swoją wewnętrzną siłą i wielkim gorącym sercem. Wiedziała, że on kocha jej córkę, ostatecznie Marcin dzwonił do niej regularnie, pytając o Pię i jej zdrowie. Oczywiście nie było z jego strony żadnych dramatycznych wyznań, ale ucięli sobie parę dłuższych pogawędek... Zaś po tym co Pia powiedziała jej tamtej listopadowej nocy Marika wiedziała, że musi coś zrobić, nawet gdyby oznaczało to zamknięcie tej dwójki razem w łazience i odmowę wypuszczenia, o ile nie wyjdą stamtąd jako para.
- Trudno, będę megierą - mruknęła do siebie, wąchając gałązkę jaśminu, którą otrzymała w liście, kznalezionym w porannej poczcie. - Marcelku, wybacz, jesteś do odstrzału.
- Coś pani mówiła? - Marcel oderwał się od dyskretnego podmacywania partnerki scenicznej.
- Nic, Marcel, absolutnie nic. Nie przeszkadzaj sobie - Marika machnęła ręką, jednocześnie postanawiając ograniczyć wizyty Schmidta u Pii. Ostatecznie to było jej mieszkanie i jej pracownik, nieprawdaż?
Tą myślą wiedziona dopadła Marcela po zakończonej próbie. Schmidt, przebrany w kolejny ze swych morderczych garniturów, tym razem w kolorze złoty metalik, wystający spod płaszcza z alpaki, odbierał właśnie od recepcjonisty kwiecie, pod pachą zaś dzierżył skromną bombonierkę o rozmiarach koła diabelskiego młyna na Praterze.
- Wybierasz sie z tym do Pii? - zapytała Marika bez wstępów.
- A tak, oczywiście - odparł, dziwnie zmieszany. - Taki mały prezencik.
- Pia nie czuje się dzisiaj zbyt dobrze - oznajmiła Marika. Przypadkiem było to całkiem zgodne z prawdą, bo pzed południem, gdy Mariki nie było w domu, przyszedł Wasyl. Pia go rzecz jasna nie wpuściła, więc przesunął pod drzwiami kartkę z Gburkiem. Na jej odwrocie napisane było jedynie:
"Przepraszam. Kocham cię. W."
Pia, przeczytawszy tę wiadomość popadła w kompletną apatię. Siedziała przy stole i gapiła się na naburmuszoną twarz Gburka na pocztówce, co jakiś czas wzdychając rozdzierająco. Kompletnie nie do życia.
- Ojej... - zawahał się Marcel. - To co ja teraz zrobię?
- Mogę jej przekazać kwiaty i bombonierkę - Marika wyciągnęła rękę. - No i pozdrowienia od ciebie.
- Oczywiście, oczywiście... - Schmidt podał jej bombonierkę, jakoś tak niechętnie i z oporami. - No to do jutra.
Pia bombonierkę przyjęła dość chętnie, a wiedząc, że jej matka słodyczy nie jada, zagarnęła całą dla siebie. Pojadała potem czekoladki, oglądajac wieczorem jakiś głupi film.
W nocy rozpętało się piekło, jakiego obie panie Bartmann sobie nie wyobrażały. Pia obudziła się z jakiegoś koszmarnego snu, pełnego zmasakrowanych ciał, cała zlana potem. Serce jej galopowało nierównym rytmem, jakby się miało zaraz rozpaść, ból obejmował żelazną obręczą pierś i ściskał żebra. Pia nie mogła swobodnie nabrać powietrza, do tego było jej potwornie niedobrze. Poczuła narastajacą panikę, wyskoczyła zatem z łóżka... albo raczej spóbowała to zrobić, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Opadła na kolana i zwymiotowała.
- Mamo... - jęknęła. Chciała wstać, ale nie miała sił, obręcz wokół piersi zamieniła się w ołowianą płytę, gniotącą bezlitośnie. - Mamooo...
W sypialni matki, za ścianą, coś upadło brzęcząc.
- Pia? Wołałaś mnie?
Pia chciała odpowiedzieć, głos odmawiał jej posłuszeństwa. Czuła, że zapada się w jakąś przerażającą otchłań.
- Mamo, ratuj! - wykrzyczała resztką sił. - Ja umieram!
Marika zamarła w progu na ułamek sekundy, widząc swoją córkę, skurczoną nienaturalnie, lezącą w kałuży wymiocin na podłodze własnej sypialni. W drugim ułamku sekundy już układała Pię w bezpiecznej pozycji, szukając równocześnie wzrokiem jej komórki. Ręce jej się trzęsły, gdy wybierała numer pogotowia.
Kiedy karetka zabierała jej nieprzytomną córkę, tknięta nagłym przeczuciem Marika zgarnęła stojące na nocnym stoliku pudło z czekoladkami, wsiadła w samochód i popędziła za ambulansem do szpitala. W ten sposób o godzinie piątej nad ranem Pia została przyjęta na oddział intensywnej terapii, pierwsze piętro, a Marika, wciąż ściskając pod pachą prezent od Marcela, pojechała na piętro dziewiąte, oddział chorób tropikalnych, po czym wmaszerowała do gabinetu doktora Heidda.
Doktor akurat drzemał, skryty dyskretnie za gazetą, gdy coś rąbnęło z hukiem o blat biurka przed nim.
- Pobudka, doktorku - oznajmiła pani Bartmann.
- Sssso jesssst? - Heidd pospiesznie wyplątał się z gazety i skonstatował, że to coś na jego biurku to wielkie pudło czekoladek.
- Moja córka jest na OIOMie - odparła Marika. - To jest.
Heidd otrzeźwiał od razu. Z Mariką znali się od lat, a Pię przyjmował na świat. Był wtedy ginekologiem - położnikiem, potem zmienił specjalizację na choroby egzotyczne.
- Co jej jest? - zapytał.
- To twoje zadanie, doktorku - powiedziała Marika. - Twoi koledzy na dole nie mają pojęcia.
- A te czekoladki to co, korupcja?
- Nie. Poszlaka. Zbadaj je tymi swoimi maszynami do robienia ping i powiedz, co jest mojej córce. Jasne?
Doktor Heidd wiedział, że tylko szaleniec spierałby się z Mariką Bartmann, gdy mówiła takim tonem.
Tymczasem Wasyl, nie mając bladego pojęcia o tym, co się działo z Pią, pojechał sobie spokojnie do klubu, ponieważ miał akurat do rozegrania mecz, Hamburger grał z Bayernem. Nie miał zaś pojęcia co się działo z bardzo prostego powodu: rozładował mu się telefon. Podłączył więc ustrojstwo do ładowarki i poszedł do pracy, nie wiedząc, że na jego komórkę dobija się Marika.
Zauważył, oczywiście, że jedzie za nim paparazzi, zorientował się od razu po wybuchu afery burdelowej, że Pools, czy raczej Felix, musiał posadzić mu kogoś na ogonie. W tej chwili nie przejmował się tym w ogóle.
Mecz był ostry. Zawodnicy z Bayernu zawsze grali brutalnie, uwielbiali też prowokować rywali, licząc, że tamci wybuchną i zainkasują kartkę, Wasyl jednak na prowokacje był raczej odporny, a grać ostro też potrafił. Przekonało się o tym paru zawodników Bayernu, między innymi Ribery, zatrzymany w ataku i praktycznie wystrzelony w powietrze. Rafinha próbował wprawdzie walić łapą po zębach Wasilewskiego, ale dostał prewencyjnego a dyskretnego gonga łokciem w splot słoneczny, po którym na dłuższą chwilę odechciało mu się wszystkiego, w tym stania. A sędzia nawet nie gwizdnął.
Wasyl uwielbiał takie mecze, w których atmosfera była napięta, a adrenalina buzowała. Nie przeszkadzały mu zatem konflikty i spięcia ustawicznie wywoływane przez Bawarczyków, wręcz przeciwnie, to go pchało do jeszcze bardziej zaciętej walki. W drugiej połowie musiał się wprawdzie udać na stronę, na szycie rozbitej głowy, bo z rany na czole lała mu się krew. Rany, dodajmy, zadanej korkiem Rafinhy, który niby to przypadkiem i w zamieszaniu trafił butem w głowę Wasilewskiego. Wasyl nie pozostał dłużny. Gdy tylko zszyto mu głowę, wyciął Rafinhę równo z glebą, czyściutko i przepisowo, nawet najupierdliwszy arbiter nie miałby się czego czepiać, ale Rafinha wyrżnął o glebę niczym samolot bez podwozia.
Wasyl wrócił do domu zziajany, wypompowany, ale wciąż przyjemnie nabuzowany. Zapodał sobie w nagrodę chłodne piwko z lodówki, usiadł na kanapie... i w tym momencie jego komórka, leząca gdzieś w kuchni, zaczęłą dzwonić jak opętana.
- Co jest, kurwa? - zdziwił się. Rzucił okiem na wyświetlacz. Kilkadziesiąt nieodebranych od Mariki Bartmann. Poczuł jak włosy na ciele jeżą mu się ze strachu.
- Czego nie odbierasz? - Marika odezwała się, gdy tylko nacisnął guzik. - Cały dzień do ciebie wydzwaniam!
- Komórka mi się wyładowała - rzekł Marcin. - Co się dzieje?
- Przyjeżdżaj do szpitala. Pia jest ciężko chora.
Wasylowi ugięły się nogi.
Trasę do przybytku zdrowia pokonał z pogwałceniem wszelkich możliwych przepisów drogowych, z limitami prędkości na czele. Do samego szpitala wpadł niemal z drzwiami i był już gotów zaatakować recepcjonistkę, celem wyciśnięcia potrzebnych informacji, gdy jak spod ziemi wyrosła pani Bartmann.
- Chodź, synu - skomenderowała krótko.
Zabrała go na dziewiąte piętro, na którym, ku zaskoczeniu Marcina, mieścił się oddział chorób egzotycznych.
- Ona coś tropikalnego podłapała? - zapytał oszołomiony Wasyl. - Ale jak...?
Marika westchnęła.
- Nie wiedzą co jej jest - odparła. - A tutaj mają najlepszego diagnostę w całym Hamburgu.
- Który jest pani przyjacielem? - domyślił się Wasyl.
- Brawo, synu, szybko kojarzysz - pochwaliła Marika.
Stanęli przed oszkloną ścianą izolatki. W zimnym świetle jarzeniówki blada Pia wydawała się niemal przezroczysta. Wasyl miał wrażenie, że te wszystkie aparaty, kable i rurki przytłaczają ją i oplątują. Jakby wysysały z niej życie. Zdusił w sobie irracjonalną chęć, by ją zabrać, gdzieś daleko stąd.
- Idź do niej - Marika poklepała go po ramieniu.
Nie trzeba mu było tego powtarzać. Coś go dławiło w gardle, gdy patrzył na nią, taką kruchą i bezbronną, jakby zagubioną w tym szpitalnym łóżku. Powoli otworzyła oczy, obwiedzione czarnymi sińcami.
- Wasyl! - wychrypiała.
- Cześć - powiedział, siadając przy łóżku. - Ślicznie wyglądasz z tymi rurkami.
Zachichotała.
- Komplemenciarz.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
- Fajnie, że jesteś - Pia położyła mu rękę na dłoni. - Przepraszam, że cię wczoraj nie wpuściłam.
- Cicho - mruknął Wasyl, czując, że chce mu się płakać. - Nie ten... nie denerwuj się.
- Nie denerwuję się. Co ci się w głowę stało? - dotknęła delikatnie palcami jego policzka.
- Co? - przez chwilę nie wiedział o czym ona mówi. - A, to. Zdarza się na boisku.
- Przysuń się.
Posłusznie pochylił głowę w stronę Pii, a ona obejrzała szew i sińca na jego czole.
- Nie boli cię?
Uśmiechnął się.
- Ani trochę - nie było to zupełnie zgodne z prawdą, ale nie chciał jej martwić.
Przyglądała mu się przez chwilę w zadumie.
- Masz piękne oczy, wiesz? - powiedziała. - Jak... jak leśne bajora.
Marcin zaczął się śmiać.
- Jak co?
Pia też zachichotała.
- No wiesz, takie... Czasem są zielone, czasami brązowe, a czasami takie pomiędzy. Jak leśne bajora.
- O Boże - Marcin położył głowę na jej piersi, chichocząc. - Kobieto, jesteś niesamowita.
Wyciągnięto go z oddziału kilka godzin później, bo zasnął, wpółleżąc na łóżku Pii. Uparł się, że zostanie, dopiero wspólna perswazja siostry oddziałowej i Mariki zdołała go przekonać, że powinien jechać do domu i trochę się przespać.
- Zmiataj, synu - oznajmiła stanowczo Marika. - Jeśli coś się zmieni, ściągnę cię tu za łeb.
- Dopilnujemy jej, gdy pana tu nie będzie - poparła ją siostra.
Rad nierad pojechał do siebie, tymczasem wartę przy łóżku Pii przejęła Marika. Kiedy drzemała w fotelu parę godzin później, w szybę izolatki zapukał Heidd.
- Wiem, co to jest - rzekł ponuro, gdy Marika wyszła do niego na korytarz. - Było w czekoladkach.
Marika zazgrzytała zębami.
- Co to za świństwo?
- Arszenik. Twoja córka cierpi na chroniczne zatrucie arszenikiem - Heidd przeczesał palcami włosy. - Kobieto, to jest kryminał. Ja to muszę zgłosić na policję.
- Zgłoś - odparła zimno. - A ja dostarczę im sprawcę. Na płaskim talerzu.
Spojrzała na śpiącą Pię.
Arszenik, pomyślała.
No, Felix, to oznacza wojnę.
______________________________________________________________________________
W dzisiejszym odcinku Gburek przejechał się po złych piłkarzach z Bayernu, a Marika odkryła jaką mendą okazał się Felix i Marcel, który dał mu się zmanipulować.  Życzymy miłego czytania! :))
                                                                        Fiolka& Martina