Szósty grudnia tego roku był
wyjątkowo paskudnym dniem. Ołowiane chmury, przybyłe gdzieś znad
Morza Północnego, zasłoniły niebo, po czym jęły wypuszczać ze
swego ponurego łona lodową zupę, która nie była ani deszczem,
ani śniegiem. Raczej czymś pomiędzy. Było ciemno, zimno i
absolutnie nieświątecznie, mimo tej całej gwiazdkowej iluminacji
jaką już obwieszono Hamburg.
Marika Bartmann z roztargnieniem
przyglądała się próbie świątecznego show muzycznego, toczącej
się właśnie na scenie, większość mocy przerobowych mózgu mając
zajętych problemem swojej córki. Nie podobało jej się to
wszystko, stwierdziła w duchu, ogarniając spojrzeniem
wygłupiającego się Marcela, przebranego za renifera.
Na przykład ten Schmidt. Niby
sympatyczny i miły, latał do Pii codziennie, czekoladki przynosił,
rozmową zabawiał i starał się być pomocny, gdy Pia chorowała, a
chorowała ostatnio cały czas. No cudowny facet, mógłby ktoś
rzec, a tymczasem Marika czuła wyraźnie, że pod cienką warstewką
uczynności i ciepła kryje się łajza, miękki jak ślimak i
wybitnie egoistyczny. Bała się, że jej córka, pogrążona w
zamęcie sprzecznych uczuć, może czasami paść tej łajzie w
objęcia. Marika wprawdzie nie chciała być nadgorliwą,
kontrolującą matką, to w końcu jest życie jej córki i jej
decyzje, ale wiedziała, że nie może pozwolić Pii na taki błąd.
Wiedziała, ponieważ sama go
kiedyś popełniła.
Kiedy była jeszcze młodą
dziewczyną, marzącą o karierze aktorki musicalowej, wyjechała za
granicę, aby uczyć się tańca. W ciepłym słońcu południa
Europy studiowała, pracowała i bawiła się. Podczas jednej z
takich szalonych letnich nocy, o szczegółach której nigdy nie
opowiedziałaby Pii, choć ta była już dorosła, Marika poznała
młodego, obiecującego piłkarza. Pamiętała dotąd jego gorące
wargi, silne ciało i mądre, bursztynowe oczy, pamiętała smak
pierwszych pocałunków wymienianych pod kwitnącym jaśminem, oraz
smak wszystkich następnych. Była wtedy na ostatnim roku swoich
tanecznych studiów i kiedy zdała egzamin końcowy... No właśnie.
Spakowała wtedy walizki i
wróciła do Niemiec, zrywając kontakt z tym mężczyzną, wmawiając
sobie, że to była tylko krótkotrwała przygoda. Ażeby sobie
udowodnić, że tamto uczucie przeminęło, związała się z innym.
Z ojcem Pii, który bardzo szybko okazał się największym idiotą,
jakiego wydała niemiecka ziemia. Po kilku latach znudziła mu się
szczęśliwie zabawa w dom, więc zniknął, zostawiając Marikę z
małą córeczką i stosem długów do spłacenia. Wyszła z tego,
spłaciła długi, założyła teatr i nigdy już nie pozwoliła, by
decydował za nią strach. Miała pozwolić, by strach decydował za
jej córkę? O nie!
Wasyl przypominał jej nieco
tamtego mężczyznę, swoją wewnętrzną siłą i wielkim gorącym
sercem. Wiedziała, że on kocha jej córkę, ostatecznie Marcin
dzwonił do niej regularnie, pytając o Pię i jej zdrowie.
Oczywiście nie było z jego strony żadnych dramatycznych wyznań,
ale ucięli sobie parę dłuższych pogawędek... Zaś po tym co Pia
powiedziała jej tamtej listopadowej nocy Marika wiedziała, że musi
coś zrobić, nawet gdyby oznaczało to zamknięcie tej dwójki razem
w łazience i odmowę wypuszczenia, o ile nie wyjdą stamtąd jako
para.
- Trudno, będę megierą -
mruknęła do siebie, wąchając gałązkę jaśminu, którą
otrzymała w liście, kznalezionym w porannej poczcie. - Marcelku,
wybacz, jesteś do odstrzału.
- Coś pani mówiła? - Marcel
oderwał się od dyskretnego podmacywania partnerki scenicznej.
- Nic, Marcel, absolutnie nic.
Nie przeszkadzaj sobie - Marika machnęła ręką, jednocześnie
postanawiając ograniczyć wizyty Schmidta u Pii. Ostatecznie to było
jej mieszkanie i jej pracownik, nieprawdaż?
Tą myślą wiedziona dopadła
Marcela po zakończonej próbie. Schmidt, przebrany w kolejny ze
swych morderczych garniturów, tym razem w kolorze złoty metalik,
wystający spod płaszcza z alpaki, odbierał właśnie od
recepcjonisty kwiecie, pod pachą zaś dzierżył skromną
bombonierkę o rozmiarach koła diabelskiego młyna na Praterze.
- Wybierasz sie z tym do Pii? -
zapytała Marika bez wstępów.
- A tak, oczywiście - odparł,
dziwnie zmieszany. - Taki mały prezencik.
- Pia nie czuje się dzisiaj zbyt
dobrze - oznajmiła Marika. Przypadkiem było to całkiem zgodne z
prawdą, bo pzed południem, gdy Mariki nie było w domu, przyszedł
Wasyl. Pia go rzecz jasna nie wpuściła, więc przesunął pod
drzwiami kartkę z Gburkiem. Na jej odwrocie napisane było jedynie:
"Przepraszam. Kocham cię.
W."
Pia, przeczytawszy tę wiadomość
popadła w kompletną apatię. Siedziała przy stole i gapiła się
na naburmuszoną twarz Gburka na pocztówce, co jakiś czas
wzdychając rozdzierająco. Kompletnie nie do życia.
- Ojej... - zawahał się Marcel.
- To co ja teraz zrobię?
- Mogę jej przekazać kwiaty i
bombonierkę - Marika wyciągnęła rękę. - No i pozdrowienia od
ciebie.
- Oczywiście, oczywiście... -
Schmidt podał jej bombonierkę, jakoś tak niechętnie i z oporami.
- No to do jutra.
Pia bombonierkę przyjęła dość
chętnie, a wiedząc, że jej matka słodyczy nie jada, zagarnęła
całą dla siebie. Pojadała potem czekoladki, oglądajac wieczorem
jakiś głupi film.
W nocy rozpętało się piekło,
jakiego obie panie Bartmann sobie nie wyobrażały. Pia obudziła się
z jakiegoś koszmarnego snu, pełnego zmasakrowanych ciał, cała
zlana potem. Serce jej galopowało nierównym rytmem, jakby się
miało zaraz rozpaść, ból obejmował żelazną obręczą pierś i
ściskał żebra. Pia nie mogła swobodnie nabrać powietrza, do
tego było jej potwornie niedobrze. Poczuła narastajacą panikę,
wyskoczyła zatem z łóżka... albo raczej spóbowała to zrobić,
bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Opadła na kolana i
zwymiotowała.
- Mamo... - jęknęła. Chciała
wstać, ale nie miała sił, obręcz wokół piersi zamieniła się w
ołowianą płytę, gniotącą bezlitośnie. - Mamooo...
W sypialni matki, za ścianą,
coś upadło brzęcząc.
- Pia? Wołałaś mnie?
Pia chciała odpowiedzieć, głos
odmawiał jej posłuszeństwa. Czuła, że zapada się w jakąś
przerażającą otchłań.
- Mamo, ratuj! - wykrzyczała
resztką sił. - Ja umieram!
Marika zamarła w progu na ułamek
sekundy, widząc swoją córkę, skurczoną nienaturalnie, lezącą w
kałuży wymiocin na podłodze własnej sypialni. W drugim ułamku
sekundy już układała Pię w bezpiecznej pozycji, szukając
równocześnie wzrokiem jej komórki. Ręce jej się trzęsły, gdy
wybierała numer pogotowia.
Kiedy karetka zabierała jej
nieprzytomną córkę, tknięta nagłym przeczuciem Marika zgarnęła
stojące na nocnym stoliku pudło z czekoladkami, wsiadła w samochód
i popędziła za ambulansem do szpitala. W ten sposób o godzinie
piątej nad ranem Pia została przyjęta na oddział intensywnej
terapii, pierwsze piętro, a Marika, wciąż ściskając pod pachą
prezent od Marcela, pojechała na piętro dziewiąte, oddział chorób
tropikalnych, po czym wmaszerowała do gabinetu doktora Heidda.
Doktor akurat drzemał, skryty
dyskretnie za gazetą, gdy coś rąbnęło z hukiem o blat biurka
przed nim.
- Pobudka, doktorku - oznajmiła
pani Bartmann.
- Sssso jesssst? - Heidd
pospiesznie wyplątał się z gazety i skonstatował, że to coś na
jego biurku to wielkie pudło czekoladek.
- Moja córka jest na OIOMie -
odparła Marika. - To jest.
Heidd otrzeźwiał od razu. Z
Mariką znali się od lat, a Pię przyjmował na świat. Był wtedy
ginekologiem - położnikiem, potem zmienił specjalizację na
choroby egzotyczne.
- Co jej jest? - zapytał.
- To twoje zadanie, doktorku -
powiedziała Marika. - Twoi koledzy na dole nie mają pojęcia.
- A te czekoladki to co,
korupcja?
- Nie. Poszlaka. Zbadaj je tymi
swoimi maszynami do robienia ping i powiedz, co jest mojej córce.
Jasne?
Doktor Heidd wiedział, że tylko
szaleniec spierałby się z Mariką Bartmann, gdy mówiła takim
tonem.
Tymczasem Wasyl, nie mając
bladego pojęcia o tym, co się działo z Pią, pojechał sobie
spokojnie do klubu, ponieważ miał akurat do rozegrania mecz,
Hamburger grał z Bayernem. Nie miał zaś pojęcia co się działo z
bardzo prostego powodu: rozładował mu się telefon. Podłączył
więc ustrojstwo do ładowarki i poszedł do pracy, nie wiedząc, że
na jego komórkę dobija się Marika.
Zauważył, oczywiście, że
jedzie za nim paparazzi, zorientował się od razu po wybuchu afery
burdelowej, że Pools, czy raczej Felix, musiał posadzić mu kogoś
na ogonie. W tej chwili nie przejmował się tym w ogóle.
Mecz był ostry. Zawodnicy z
Bayernu zawsze grali brutalnie, uwielbiali też prowokować rywali,
licząc, że tamci wybuchną i zainkasują kartkę, Wasyl jednak na
prowokacje był raczej odporny, a grać ostro też potrafił.
Przekonało się o tym paru zawodników Bayernu, między innymi
Ribery, zatrzymany w ataku i praktycznie wystrzelony w powietrze.
Rafinha próbował wprawdzie walić łapą po zębach Wasilewskiego,
ale dostał prewencyjnego a dyskretnego gonga łokciem w splot
słoneczny, po którym na dłuższą chwilę odechciało mu się
wszystkiego, w tym stania. A sędzia nawet nie gwizdnął.
Wasyl uwielbiał takie mecze, w
których atmosfera była napięta, a adrenalina buzowała. Nie
przeszkadzały mu zatem konflikty i spięcia ustawicznie wywoływane
przez Bawarczyków, wręcz przeciwnie, to go pchało do jeszcze
bardziej zaciętej walki. W drugiej połowie musiał się wprawdzie
udać na stronę, na szycie rozbitej głowy, bo z rany na czole lała
mu się krew. Rany, dodajmy, zadanej korkiem Rafinhy, który niby to
przypadkiem i w zamieszaniu trafił butem w głowę Wasilewskiego.
Wasyl nie pozostał dłużny. Gdy tylko zszyto mu głowę, wyciął
Rafinhę równo z glebą, czyściutko i przepisowo, nawet
najupierdliwszy arbiter nie miałby się czego czepiać, ale Rafinha
wyrżnął o glebę niczym samolot bez podwozia.
Wasyl wrócił do domu zziajany,
wypompowany, ale wciąż przyjemnie nabuzowany. Zapodał sobie w
nagrodę chłodne piwko z lodówki, usiadł na kanapie... i w tym
momencie jego komórka, leząca gdzieś w kuchni, zaczęłą dzwonić
jak opętana.
- Co jest, kurwa? - zdziwił się.
Rzucił okiem na wyświetlacz. Kilkadziesiąt nieodebranych od Mariki
Bartmann. Poczuł jak włosy na ciele jeżą mu się ze strachu.
- Czego nie odbierasz? - Marika
odezwała się, gdy tylko nacisnął guzik. - Cały dzień do ciebie
wydzwaniam!
- Komórka mi się wyładowała -
rzekł Marcin. - Co się dzieje?
- Przyjeżdżaj do szpitala. Pia
jest ciężko chora.
Wasylowi ugięły się nogi.
Trasę do przybytku zdrowia
pokonał z pogwałceniem wszelkich możliwych przepisów drogowych, z
limitami prędkości na czele. Do samego szpitala wpadł niemal z
drzwiami i był już gotów zaatakować recepcjonistkę, celem
wyciśnięcia potrzebnych informacji, gdy jak spod ziemi wyrosła
pani Bartmann.
- Chodź, synu - skomenderowała
krótko.
Zabrała go na dziewiąte piętro,
na którym, ku zaskoczeniu Marcina, mieścił się oddział chorób
egzotycznych.
- Ona coś tropikalnego
podłapała? - zapytał oszołomiony Wasyl. - Ale jak...?
Marika westchnęła.
- Nie wiedzą co jej jest -
odparła. - A tutaj mają najlepszego diagnostę w całym Hamburgu.
- Który jest pani przyjacielem?
- domyślił się Wasyl.
- Brawo, synu, szybko kojarzysz -
pochwaliła Marika.
Stanęli przed oszkloną ścianą
izolatki. W zimnym świetle jarzeniówki blada Pia wydawała się
niemal przezroczysta. Wasyl miał wrażenie, że te wszystkie
aparaty, kable i rurki przytłaczają ją i oplątują. Jakby
wysysały z niej życie. Zdusił w sobie irracjonalną chęć, by ją
zabrać, gdzieś daleko stąd.
- Idź do niej - Marika poklepała
go po ramieniu.
Nie trzeba mu było tego
powtarzać. Coś go dławiło w gardle, gdy patrzył na nią, taką
kruchą i bezbronną, jakby zagubioną w tym szpitalnym łóżku.
Powoli otworzyła oczy, obwiedzione czarnymi sińcami.
- Wasyl! - wychrypiała.
- Cześć - powiedział, siadając
przy łóżku. - Ślicznie wyglądasz z tymi rurkami.
Zachichotała.
- Komplemenciarz.
Przez chwilę patrzyli na siebie
w milczeniu.
- Fajnie, że jesteś - Pia
położyła mu rękę na dłoni. - Przepraszam, że cię wczoraj nie
wpuściłam.
- Cicho - mruknął Wasyl,
czując, że chce mu się płakać. - Nie ten... nie denerwuj się.
- Nie denerwuję się. Co ci się
w głowę stało? - dotknęła delikatnie palcami jego policzka.
- Co? - przez chwilę nie
wiedział o czym ona mówi. - A, to. Zdarza się na boisku.
- Przysuń się.
Posłusznie pochylił głowę w
stronę Pii, a ona obejrzała szew i sińca na jego czole.
- Nie boli cię?
Uśmiechnął się.
- Ani trochę - nie było to
zupełnie zgodne z prawdą, ale nie chciał jej martwić.
Przyglądała mu się przez
chwilę w zadumie.
- Masz piękne oczy, wiesz? -
powiedziała. - Jak... jak leśne bajora.
Marcin zaczął się śmiać.
- Jak co?
Pia też zachichotała.
- No wiesz, takie... Czasem są
zielone, czasami brązowe, a czasami takie pomiędzy. Jak leśne
bajora.
- O Boże - Marcin położył
głowę na jej piersi, chichocząc. - Kobieto, jesteś niesamowita.
Wyciągnięto go z oddziału
kilka godzin później, bo zasnął, wpółleżąc na łóżku Pii.
Uparł się, że zostanie, dopiero wspólna perswazja siostry
oddziałowej i Mariki zdołała go przekonać, że powinien jechać
do domu i trochę się przespać.
- Zmiataj, synu - oznajmiła
stanowczo Marika. - Jeśli coś się zmieni, ściągnę cię tu za
łeb.
- Dopilnujemy jej, gdy pana tu
nie będzie - poparła ją siostra.
Rad nierad pojechał do siebie,
tymczasem wartę przy łóżku Pii przejęła Marika. Kiedy drzemała
w fotelu parę godzin później, w szybę izolatki zapukał Heidd.
- Wiem, co to jest - rzekł
ponuro, gdy Marika wyszła do niego na korytarz. - Było w
czekoladkach.
Marika zazgrzytała zębami.
- Co to za świństwo?
- Arszenik. Twoja córka cierpi
na chroniczne zatrucie arszenikiem - Heidd przeczesał palcami włosy.
- Kobieto, to jest kryminał. Ja to muszę zgłosić na policję.
- Zgłoś - odparła zimno. - A
ja dostarczę im sprawcę. Na płaskim talerzu.
Spojrzała na śpiącą Pię.
Arszenik, pomyślała.
No, Felix, to oznacza wojnę.
______________________________________________________________________________
W dzisiejszym odcinku Gburek przejechał się po złych piłkarzach z Bayernu, a Marika odkryła jaką mendą okazał się Felix i Marcel, który dał mu się zmanipulować. Życzymy miłego czytania! :))
Fiolka& Martina
W dzisiejszym odcinku Gburek przejechał się po złych piłkarzach z Bayernu, a Marika odkryła jaką mendą okazał się Felix i Marcel, który dał mu się zmanipulować. Życzymy miłego czytania! :))
Fiolka& Martina
Jaki ten Felix to idiota, no ale cóż.. tacy się tez rodzą.. Mam nadzieję, że ten idiota jak najszybciej trafi za kratki..
OdpowiedzUsuńCieszę się, ze Wasyl był razem z Pią w szpitalu, że daje jej wsparcie :)
Czekam na kolejny!
Marika mądra głowa wiedziała co brać ze sobą ;]
OdpowiedzUsuńAle uda się ją wyleczyć z tego arszeniku?
A co do meczu też takie preferuje ;D
Czekam na NN ;*
Wiedziałam że Felix maczał w tym palce! Od poczatku tego opka wiedziałam , ze może coś bardzo złego zrobić. Całe szczęście że Marika była w domu, cieszę że Pia ma wsparcie Marcina :)
OdpowiedzUsuńŚwietny rozdział! Pozdrawiam ;)
Myślę, że wszyscy stawiali na Felixa, to było do przewidzenia. Denerwuje mnie na potęgę. Pusty jak nie wiem co.
OdpowiedzUsuńWasyl to taki kochany słodziak. Jest idealny dla Pii. Lepszego znaleźć nie mogła :)
Uwielbiam Marikę :D Ona to ma podejście do facetów hahaha rozkładała mnie na łopatki. Nieźle, Pia o mało co nie straciła życia. Oni to są łajzy do kwadratu. Mam nadzieję, że ktoś im nakopie do tyłków. Wasyl i zacięta gra na boisku - nie dziwię się, czemu mu się ta gra tak podobała. Mam nadzieję, że niedługo spikniesz tą dwójkę ze sobą :D Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńNo co za skur... Bardzo nie dobry pan! Kobiet się nie truje, kobiety to się najwyżej kwiatkiem albo czeko... Dobra, cofam ;p
OdpowiedzUsuńRozdział genialny, a tekst o leśnych bajorach z lekka mnie rozbawił. Szczęście, że Pia ma przy sobie takiego faceta jak Marcin, który zawsze pomoże i pocieszy. Są dla siebie stworzeni i powinni być razem! :D
Pozdrawiam, Shee :)
Co za idiota. Prawie ją zabił... Ale przynajmniej zbliżyło to do siebie Pię i Wasyla. Mam nadzieję, że Felixowi nie ujdzie to na sucho.
OdpowiedzUsuńTego po Marcelu się nie spodziewałam. Myślałam, że zależy mu na Pii ale widać taka sama menda jak Felix.
OdpowiedzUsuńSzkoda mi tej dziewczyny. Może Wasyl wreszcie odmieni jej los.
Pozdrawiam ;)
Tak myślałam, ze za tym wszystkim stoi Felix. Ten facet jest jak wrzód na tyłku, nie wie kiedy ma skończyć te swoje brudne gierki. Mam nadzieję, że zapłaci za wszystkie krzywdy wyrządzone dziewczynie. Dobrze, że Wasyl przyjechał do szpitala i wspiera Pię. Na pewno teraz jest jej to potrzebne.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam :)