wtorek, 14 maja 2013

Rozdział 17


Szósty grudnia tego roku był wyjątkowo paskudnym dniem. Ołowiane chmury, przybyłe gdzieś znad Morza Północnego, zasłoniły niebo, po czym jęły wypuszczać ze swego ponurego łona lodową zupę, która nie była ani deszczem, ani śniegiem. Raczej czymś pomiędzy. Było ciemno, zimno i absolutnie nieświątecznie, mimo tej całej gwiazdkowej iluminacji jaką już obwieszono Hamburg.
Marika Bartmann z roztargnieniem przyglądała się próbie świątecznego show muzycznego, toczącej się właśnie na scenie, większość mocy przerobowych mózgu mając zajętych problemem swojej córki. Nie podobało jej się to wszystko, stwierdziła w duchu, ogarniając spojrzeniem wygłupiającego się Marcela, przebranego za renifera.
Na przykład ten Schmidt. Niby sympatyczny i miły, latał do Pii codziennie, czekoladki przynosił, rozmową zabawiał i starał się być pomocny, gdy Pia chorowała, a chorowała ostatnio cały czas. No cudowny facet, mógłby ktoś rzec, a tymczasem Marika czuła wyraźnie, że pod cienką warstewką uczynności i ciepła kryje się łajza, miękki jak ślimak i wybitnie egoistyczny. Bała się, że jej córka, pogrążona w zamęcie sprzecznych uczuć, może czasami paść tej łajzie w objęcia. Marika wprawdzie nie chciała być nadgorliwą, kontrolującą matką, to w końcu jest życie jej córki i jej decyzje, ale wiedziała, że nie może pozwolić Pii na taki błąd.
Wiedziała, ponieważ sama go kiedyś popełniła.
Kiedy była jeszcze młodą dziewczyną, marzącą o karierze aktorki musicalowej, wyjechała za granicę, aby uczyć się tańca. W ciepłym słońcu południa Europy studiowała, pracowała i bawiła się. Podczas jednej z takich szalonych letnich nocy, o szczegółach której nigdy nie opowiedziałaby Pii, choć ta była już dorosła, Marika poznała młodego, obiecującego piłkarza. Pamiętała dotąd jego gorące wargi, silne ciało i mądre, bursztynowe oczy, pamiętała smak pierwszych pocałunków wymienianych pod kwitnącym jaśminem, oraz smak wszystkich następnych. Była wtedy na ostatnim roku swoich tanecznych studiów i kiedy zdała egzamin końcowy... No właśnie.
Spakowała wtedy walizki i wróciła do Niemiec, zrywając kontakt z tym mężczyzną, wmawiając sobie, że to była tylko krótkotrwała przygoda. Ażeby sobie udowodnić, że tamto uczucie przeminęło, związała się z innym. Z ojcem Pii, który bardzo szybko okazał się największym idiotą, jakiego wydała niemiecka ziemia. Po kilku latach znudziła mu się szczęśliwie zabawa w dom, więc zniknął, zostawiając Marikę z małą córeczką i stosem długów do spłacenia. Wyszła z tego, spłaciła długi, założyła teatr i nigdy już nie pozwoliła, by decydował za nią strach. Miała pozwolić, by strach decydował za jej córkę? O nie!
Wasyl przypominał jej nieco tamtego mężczyznę, swoją wewnętrzną siłą i wielkim gorącym sercem. Wiedziała, że on kocha jej córkę, ostatecznie Marcin dzwonił do niej regularnie, pytając o Pię i jej zdrowie. Oczywiście nie było z jego strony żadnych dramatycznych wyznań, ale ucięli sobie parę dłuższych pogawędek... Zaś po tym co Pia powiedziała jej tamtej listopadowej nocy Marika wiedziała, że musi coś zrobić, nawet gdyby oznaczało to zamknięcie tej dwójki razem w łazience i odmowę wypuszczenia, o ile nie wyjdą stamtąd jako para.
- Trudno, będę megierą - mruknęła do siebie, wąchając gałązkę jaśminu, którą otrzymała w liście, kznalezionym w porannej poczcie. - Marcelku, wybacz, jesteś do odstrzału.
- Coś pani mówiła? - Marcel oderwał się od dyskretnego podmacywania partnerki scenicznej.
- Nic, Marcel, absolutnie nic. Nie przeszkadzaj sobie - Marika machnęła ręką, jednocześnie postanawiając ograniczyć wizyty Schmidta u Pii. Ostatecznie to było jej mieszkanie i jej pracownik, nieprawdaż?
Tą myślą wiedziona dopadła Marcela po zakończonej próbie. Schmidt, przebrany w kolejny ze swych morderczych garniturów, tym razem w kolorze złoty metalik, wystający spod płaszcza z alpaki, odbierał właśnie od recepcjonisty kwiecie, pod pachą zaś dzierżył skromną bombonierkę o rozmiarach koła diabelskiego młyna na Praterze.
- Wybierasz sie z tym do Pii? - zapytała Marika bez wstępów.
- A tak, oczywiście - odparł, dziwnie zmieszany. - Taki mały prezencik.
- Pia nie czuje się dzisiaj zbyt dobrze - oznajmiła Marika. Przypadkiem było to całkiem zgodne z prawdą, bo pzed południem, gdy Mariki nie było w domu, przyszedł Wasyl. Pia go rzecz jasna nie wpuściła, więc przesunął pod drzwiami kartkę z Gburkiem. Na jej odwrocie napisane było jedynie:
"Przepraszam. Kocham cię. W."
Pia, przeczytawszy tę wiadomość popadła w kompletną apatię. Siedziała przy stole i gapiła się na naburmuszoną twarz Gburka na pocztówce, co jakiś czas wzdychając rozdzierająco. Kompletnie nie do życia.
- Ojej... - zawahał się Marcel. - To co ja teraz zrobię?
- Mogę jej przekazać kwiaty i bombonierkę - Marika wyciągnęła rękę. - No i pozdrowienia od ciebie.
- Oczywiście, oczywiście... - Schmidt podał jej bombonierkę, jakoś tak niechętnie i z oporami. - No to do jutra.
Pia bombonierkę przyjęła dość chętnie, a wiedząc, że jej matka słodyczy nie jada, zagarnęła całą dla siebie. Pojadała potem czekoladki, oglądajac wieczorem jakiś głupi film.
W nocy rozpętało się piekło, jakiego obie panie Bartmann sobie nie wyobrażały. Pia obudziła się z jakiegoś koszmarnego snu, pełnego zmasakrowanych ciał, cała zlana potem. Serce jej galopowało nierównym rytmem, jakby się miało zaraz rozpaść, ból obejmował żelazną obręczą pierś i ściskał żebra. Pia nie mogła swobodnie nabrać powietrza, do tego było jej potwornie niedobrze. Poczuła narastajacą panikę, wyskoczyła zatem z łóżka... albo raczej spóbowała to zrobić, bo nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Opadła na kolana i zwymiotowała.
- Mamo... - jęknęła. Chciała wstać, ale nie miała sił, obręcz wokół piersi zamieniła się w ołowianą płytę, gniotącą bezlitośnie. - Mamooo...
W sypialni matki, za ścianą, coś upadło brzęcząc.
- Pia? Wołałaś mnie?
Pia chciała odpowiedzieć, głos odmawiał jej posłuszeństwa. Czuła, że zapada się w jakąś przerażającą otchłań.
- Mamo, ratuj! - wykrzyczała resztką sił. - Ja umieram!
Marika zamarła w progu na ułamek sekundy, widząc swoją córkę, skurczoną nienaturalnie, lezącą w kałuży wymiocin na podłodze własnej sypialni. W drugim ułamku sekundy już układała Pię w bezpiecznej pozycji, szukając równocześnie wzrokiem jej komórki. Ręce jej się trzęsły, gdy wybierała numer pogotowia.
Kiedy karetka zabierała jej nieprzytomną córkę, tknięta nagłym przeczuciem Marika zgarnęła stojące na nocnym stoliku pudło z czekoladkami, wsiadła w samochód i popędziła za ambulansem do szpitala. W ten sposób o godzinie piątej nad ranem Pia została przyjęta na oddział intensywnej terapii, pierwsze piętro, a Marika, wciąż ściskając pod pachą prezent od Marcela, pojechała na piętro dziewiąte, oddział chorób tropikalnych, po czym wmaszerowała do gabinetu doktora Heidda.
Doktor akurat drzemał, skryty dyskretnie za gazetą, gdy coś rąbnęło z hukiem o blat biurka przed nim.
- Pobudka, doktorku - oznajmiła pani Bartmann.
- Sssso jesssst? - Heidd pospiesznie wyplątał się z gazety i skonstatował, że to coś na jego biurku to wielkie pudło czekoladek.
- Moja córka jest na OIOMie - odparła Marika. - To jest.
Heidd otrzeźwiał od razu. Z Mariką znali się od lat, a Pię przyjmował na świat. Był wtedy ginekologiem - położnikiem, potem zmienił specjalizację na choroby egzotyczne.
- Co jej jest? - zapytał.
- To twoje zadanie, doktorku - powiedziała Marika. - Twoi koledzy na dole nie mają pojęcia.
- A te czekoladki to co, korupcja?
- Nie. Poszlaka. Zbadaj je tymi swoimi maszynami do robienia ping i powiedz, co jest mojej córce. Jasne?
Doktor Heidd wiedział, że tylko szaleniec spierałby się z Mariką Bartmann, gdy mówiła takim tonem.
Tymczasem Wasyl, nie mając bladego pojęcia o tym, co się działo z Pią, pojechał sobie spokojnie do klubu, ponieważ miał akurat do rozegrania mecz, Hamburger grał z Bayernem. Nie miał zaś pojęcia co się działo z bardzo prostego powodu: rozładował mu się telefon. Podłączył więc ustrojstwo do ładowarki i poszedł do pracy, nie wiedząc, że na jego komórkę dobija się Marika.
Zauważył, oczywiście, że jedzie za nim paparazzi, zorientował się od razu po wybuchu afery burdelowej, że Pools, czy raczej Felix, musiał posadzić mu kogoś na ogonie. W tej chwili nie przejmował się tym w ogóle.
Mecz był ostry. Zawodnicy z Bayernu zawsze grali brutalnie, uwielbiali też prowokować rywali, licząc, że tamci wybuchną i zainkasują kartkę, Wasyl jednak na prowokacje był raczej odporny, a grać ostro też potrafił. Przekonało się o tym paru zawodników Bayernu, między innymi Ribery, zatrzymany w ataku i praktycznie wystrzelony w powietrze. Rafinha próbował wprawdzie walić łapą po zębach Wasilewskiego, ale dostał prewencyjnego a dyskretnego gonga łokciem w splot słoneczny, po którym na dłuższą chwilę odechciało mu się wszystkiego, w tym stania. A sędzia nawet nie gwizdnął.
Wasyl uwielbiał takie mecze, w których atmosfera była napięta, a adrenalina buzowała. Nie przeszkadzały mu zatem konflikty i spięcia ustawicznie wywoływane przez Bawarczyków, wręcz przeciwnie, to go pchało do jeszcze bardziej zaciętej walki. W drugiej połowie musiał się wprawdzie udać na stronę, na szycie rozbitej głowy, bo z rany na czole lała mu się krew. Rany, dodajmy, zadanej korkiem Rafinhy, który niby to przypadkiem i w zamieszaniu trafił butem w głowę Wasilewskiego. Wasyl nie pozostał dłużny. Gdy tylko zszyto mu głowę, wyciął Rafinhę równo z glebą, czyściutko i przepisowo, nawet najupierdliwszy arbiter nie miałby się czego czepiać, ale Rafinha wyrżnął o glebę niczym samolot bez podwozia.
Wasyl wrócił do domu zziajany, wypompowany, ale wciąż przyjemnie nabuzowany. Zapodał sobie w nagrodę chłodne piwko z lodówki, usiadł na kanapie... i w tym momencie jego komórka, leząca gdzieś w kuchni, zaczęłą dzwonić jak opętana.
- Co jest, kurwa? - zdziwił się. Rzucił okiem na wyświetlacz. Kilkadziesiąt nieodebranych od Mariki Bartmann. Poczuł jak włosy na ciele jeżą mu się ze strachu.
- Czego nie odbierasz? - Marika odezwała się, gdy tylko nacisnął guzik. - Cały dzień do ciebie wydzwaniam!
- Komórka mi się wyładowała - rzekł Marcin. - Co się dzieje?
- Przyjeżdżaj do szpitala. Pia jest ciężko chora.
Wasylowi ugięły się nogi.
Trasę do przybytku zdrowia pokonał z pogwałceniem wszelkich możliwych przepisów drogowych, z limitami prędkości na czele. Do samego szpitala wpadł niemal z drzwiami i był już gotów zaatakować recepcjonistkę, celem wyciśnięcia potrzebnych informacji, gdy jak spod ziemi wyrosła pani Bartmann.
- Chodź, synu - skomenderowała krótko.
Zabrała go na dziewiąte piętro, na którym, ku zaskoczeniu Marcina, mieścił się oddział chorób egzotycznych.
- Ona coś tropikalnego podłapała? - zapytał oszołomiony Wasyl. - Ale jak...?
Marika westchnęła.
- Nie wiedzą co jej jest - odparła. - A tutaj mają najlepszego diagnostę w całym Hamburgu.
- Który jest pani przyjacielem? - domyślił się Wasyl.
- Brawo, synu, szybko kojarzysz - pochwaliła Marika.
Stanęli przed oszkloną ścianą izolatki. W zimnym świetle jarzeniówki blada Pia wydawała się niemal przezroczysta. Wasyl miał wrażenie, że te wszystkie aparaty, kable i rurki przytłaczają ją i oplątują. Jakby wysysały z niej życie. Zdusił w sobie irracjonalną chęć, by ją zabrać, gdzieś daleko stąd.
- Idź do niej - Marika poklepała go po ramieniu.
Nie trzeba mu było tego powtarzać. Coś go dławiło w gardle, gdy patrzył na nią, taką kruchą i bezbronną, jakby zagubioną w tym szpitalnym łóżku. Powoli otworzyła oczy, obwiedzione czarnymi sińcami.
- Wasyl! - wychrypiała.
- Cześć - powiedział, siadając przy łóżku. - Ślicznie wyglądasz z tymi rurkami.
Zachichotała.
- Komplemenciarz.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
- Fajnie, że jesteś - Pia położyła mu rękę na dłoni. - Przepraszam, że cię wczoraj nie wpuściłam.
- Cicho - mruknął Wasyl, czując, że chce mu się płakać. - Nie ten... nie denerwuj się.
- Nie denerwuję się. Co ci się w głowę stało? - dotknęła delikatnie palcami jego policzka.
- Co? - przez chwilę nie wiedział o czym ona mówi. - A, to. Zdarza się na boisku.
- Przysuń się.
Posłusznie pochylił głowę w stronę Pii, a ona obejrzała szew i sińca na jego czole.
- Nie boli cię?
Uśmiechnął się.
- Ani trochę - nie było to zupełnie zgodne z prawdą, ale nie chciał jej martwić.
Przyglądała mu się przez chwilę w zadumie.
- Masz piękne oczy, wiesz? - powiedziała. - Jak... jak leśne bajora.
Marcin zaczął się śmiać.
- Jak co?
Pia też zachichotała.
- No wiesz, takie... Czasem są zielone, czasami brązowe, a czasami takie pomiędzy. Jak leśne bajora.
- O Boże - Marcin położył głowę na jej piersi, chichocząc. - Kobieto, jesteś niesamowita.
Wyciągnięto go z oddziału kilka godzin później, bo zasnął, wpółleżąc na łóżku Pii. Uparł się, że zostanie, dopiero wspólna perswazja siostry oddziałowej i Mariki zdołała go przekonać, że powinien jechać do domu i trochę się przespać.
- Zmiataj, synu - oznajmiła stanowczo Marika. - Jeśli coś się zmieni, ściągnę cię tu za łeb.
- Dopilnujemy jej, gdy pana tu nie będzie - poparła ją siostra.
Rad nierad pojechał do siebie, tymczasem wartę przy łóżku Pii przejęła Marika. Kiedy drzemała w fotelu parę godzin później, w szybę izolatki zapukał Heidd.
- Wiem, co to jest - rzekł ponuro, gdy Marika wyszła do niego na korytarz. - Było w czekoladkach.
Marika zazgrzytała zębami.
- Co to za świństwo?
- Arszenik. Twoja córka cierpi na chroniczne zatrucie arszenikiem - Heidd przeczesał palcami włosy. - Kobieto, to jest kryminał. Ja to muszę zgłosić na policję.
- Zgłoś - odparła zimno. - A ja dostarczę im sprawcę. Na płaskim talerzu.
Spojrzała na śpiącą Pię.
Arszenik, pomyślała.
No, Felix, to oznacza wojnę.
______________________________________________________________________________
W dzisiejszym odcinku Gburek przejechał się po złych piłkarzach z Bayernu, a Marika odkryła jaką mendą okazał się Felix i Marcel, który dał mu się zmanipulować.  Życzymy miłego czytania! :))
                                                                        Fiolka& Martina








9 komentarzy:

  1. Jaki ten Felix to idiota, no ale cóż.. tacy się tez rodzą.. Mam nadzieję, że ten idiota jak najszybciej trafi za kratki..
    Cieszę się, ze Wasyl był razem z Pią w szpitalu, że daje jej wsparcie :)
    Czekam na kolejny!

    OdpowiedzUsuń
  2. Marika mądra głowa wiedziała co brać ze sobą ;]
    Ale uda się ją wyleczyć z tego arszeniku?
    A co do meczu też takie preferuje ;D
    Czekam na NN ;*

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiedziałam że Felix maczał w tym palce! Od poczatku tego opka wiedziałam , ze może coś bardzo złego zrobić. Całe szczęście że Marika była w domu, cieszę że Pia ma wsparcie Marcina :)
    Świetny rozdział! Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Myślę, że wszyscy stawiali na Felixa, to było do przewidzenia. Denerwuje mnie na potęgę. Pusty jak nie wiem co.
    Wasyl to taki kochany słodziak. Jest idealny dla Pii. Lepszego znaleźć nie mogła :)

    OdpowiedzUsuń
  5. Uwielbiam Marikę :D Ona to ma podejście do facetów hahaha rozkładała mnie na łopatki. Nieźle, Pia o mało co nie straciła życia. Oni to są łajzy do kwadratu. Mam nadzieję, że ktoś im nakopie do tyłków. Wasyl i zacięta gra na boisku - nie dziwię się, czemu mu się ta gra tak podobała. Mam nadzieję, że niedługo spikniesz tą dwójkę ze sobą :D Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. No co za skur... Bardzo nie dobry pan! Kobiet się nie truje, kobiety to się najwyżej kwiatkiem albo czeko... Dobra, cofam ;p
    Rozdział genialny, a tekst o leśnych bajorach z lekka mnie rozbawił. Szczęście, że Pia ma przy sobie takiego faceta jak Marcin, który zawsze pomoże i pocieszy. Są dla siebie stworzeni i powinni być razem! :D

    Pozdrawiam, Shee :)

    OdpowiedzUsuń
  7. Co za idiota. Prawie ją zabił... Ale przynajmniej zbliżyło to do siebie Pię i Wasyla. Mam nadzieję, że Felixowi nie ujdzie to na sucho.

    OdpowiedzUsuń
  8. Tego po Marcelu się nie spodziewałam. Myślałam, że zależy mu na Pii ale widać taka sama menda jak Felix.
    Szkoda mi tej dziewczyny. Może Wasyl wreszcie odmieni jej los.
    Pozdrawiam ;)

    OdpowiedzUsuń
  9. Tak myślałam, ze za tym wszystkim stoi Felix. Ten facet jest jak wrzód na tyłku, nie wie kiedy ma skończyć te swoje brudne gierki. Mam nadzieję, że zapłaci za wszystkie krzywdy wyrządzone dziewczynie. Dobrze, że Wasyl przyjechał do szpitala i wspiera Pię. Na pewno teraz jest jej to potrzebne.
    Pozdrawiam :)

    OdpowiedzUsuń